George Verwer: „Głód pełni życia chrześcijańskiego”


Rozdział 2

Litania pokory


Słowa „litania” używa się w kościele rzymsko-katolickim, a także w niektórych innych kościołach do określenia pewnej formalnej modlitwy. Rozważmy teraz taką modlitwę, napisaną przez katolika i porównajmy ją ze Słowem Bożym. Często myślę o tym, że reformacja, odrzucając wszystkie zwyczaje rzymskiego katolicyzmu, pozbyła się także tych dziesięciu procent, które były dobre. To samo można zaobserwować w innych dziedzinach: kiedy ruch opozycyjny dochodził do władzy, posuwał się zbyt daleko w swych zmianach. Jestem zupełnie pewny, że istnieje wiele takich rzeczy, których moglibyśmy się nauczyć od pełnych poświęcenia rzymskokatolików. Ewangelia ma tak wielką moc, żyjący Chrystus wywiera tak wielki wpływ, że nawet wewnątrz umarłych kościołów znaleźć można ludzi, którzy znają Zbawiciela tak samo, jak Marcin Luter, który przecież poznał Zbawcę, będąc jeszcze w kościele katolickim. Osobiście bardzo pragnę, aby nasza miłość do rzymsko-katolików wzrastała. Abyśmy w naszym życiu zdołali doświadczać tak głębokich duchowych wartości, jakie były udziałem np. Franciszka z Asyżu, gdyż wtedy na pewno moglibyśmy więcej zdziałać dla Pana. Nie wiem, jak nazywał się święty katolicki, który napisał tę modlitwę (Tomasz a` Kempis, przyp. tł.), która mówi o bliskim życiu z Bogiem. Myślę, że przemówi ona także do naszych serc.

„O, Jezu, cichy i pokornego serca, wysłuchaj mnie. Wyzwól mnie, Jezu,
z pragnienia, aby być cenionym,
z pragnienia, aby być lubianym,
z pragnienia, aby być wysławianym,
z pragnienia, aby odbierać zaszczyty,
z pragnienia, aby być chwalonym,
z pragnienia, aby wybrano mnie przed innymi,
z pragnienia, aby zasięgano mojej rady,
z pragnienia, aby być uznanym,
ze strachu przed poniżeniem,
ze strachu przed wzgardą,
ze strachu przed skarceniem,
ze strachu przed zapomnieniem,
ze strachu przed wyśmianiem,
ze strachu przed skrzywdzeniem,
ze strachu przed podejrzeniem.

I także, Jezu, daruj mi tę łaskę, bym pragnął,
aby żnni byli więcej kochani, niż ja,
aby inni mogli być wyżej cenieni ode mnie,
aby w oczach świata inni wygrywali, a ja bym przegrywał,
aby inni byli wybierani, a ja bym był pozostawiony,
aby inni byli chwaleni, a ja bym był niezauważony,
aby inni byli we wszystkim uznani za lepszych ode mnie,
aby inni mogli stać się świętszymi ode mnie, o ile tylko ja będę tak święty, jak powinieniem”.

Gdybyśmy się modlili w szczerości każdego dnia tymi słowami, na pewno Duch Święty we wspaniały sposób przekształciłby nasze życie; Jego to przecież pracy potrzebujemy ponad wszystko. Jedna rzecz zajmuje mnie szczególnie jako prowadzącego pewną akcję ewangeliczną: nie powinniśmy dać się przekształcić w jakąś ewangelizacyjną maszynę, przygotowującą ludzi przez specjalne przeszkolenie do tego, aby wiedzieć, jak sprzedawać książki, jak prowadzić zebrania, jak pokazywać przeźrocza lub jak wzywać ludzi na całym świecie słowami ewangelii. Jakże często życie chrześcijańskie może wyglądać właśnie w ten sposób! Nasza wizja pracy, nasze brzemię powinno wyglądać inaczej! Powinniśmy oglądać pracę samego Boga, gdy przekształca człowieka we wspaniałą, całkowicie przemienioną istotę, podobną do Chrystusa. Jakże łatwo zagubić w naszym chrześcijańskim świecie te cechy, o których była mowa w naszej modlitwie: Czystość życia, jego realność, jego pełnię i szczerość, rozwijanie w sobie cech Chrystusowych! Dlatego właśnie trzeba całkowicie zrewolucjonizować całego człowieka.

Tak wiele oglądamy tandetnej, zastępczej świętości podrzędnego gatunku! Oczywiście, że można tak żyć, lecz traci się przy tym główną myśl nowotestamentowego chrześcijaństwa. Jeszcze podczas moich studiów starałem się poznać samą esencję Słowa; wiele czasu poświęciłem na jego studiowanie, aby wyodrębnić istotę nowotestamentowego wezwania. Na końcu doszedłem do wniosku, że Duch Święty chce nas przekształcić tak, abyśmy byli podobni do Chrystusa. Nie będziemy jakimiś robotami do spraw religii, chodzącymi encyklopediami lub maszynami do świadczenia, lecz ludźmi Chrystusopodobnymi. Właśnie do tego, abyśmy mogli być do Niego podobnymi, nawiązywała nasza modlitwa. Zebrano tam Jego cechy. Jezus był wyśmiewany, niekochany, niedoceniany. Nie przyjmował żadnych honorów ani innych rzeczy, na których tak ludziom zależy. To właśnie On pod koniec swojej służby był całkowicie odseparowany, odrzucony i taki doszedł do krzyża. Modlitwa ta jest całkowicie zgodna z wieloma urywkami Słowa Bożego. Jej autor na pewno dobrze znał Boga.

Bóg chce nas przede wszystkim tak przekształcić, abyśmy byli podobni do Chrystusa. Stałe wrastanie w Jego dojrzałość może trwać całe lata. Nie ma przyśpieszonych kursów na osiągnięcie duchowej dojrzałości! Żadna organizacja ani aktywność nie zastąpi ci tego! Każdego dnia powinniśmy odczuwać głód, pragnienie, aby charakter Chrystusa odzwierciedlał się w naszych osobistych przeżyciach. Potrzebujemy również świadomości zaangażowania się w wojnę duchową, aby nie tracić kontaktu z realizmem naszego życia chrześcijańskiego. Nie możemy po prostu wziąć sobie kilka dni wolnego! Żołnierze na wojnie umierają codziennie po obu stronach. Chociaż nie znają Chrystusa, jednak oddają swe życie dla ziemskich ideałów, dla dobra sprawy. Myśląc o desancie Alinatów w Normandii w 1944 roku podziwiamy, jak straszliwie narażali oni swe życie czy to na barkach, czy też zdobywając plaże. Skąd mieli tę olbrzymią odwagę? Czytałem o takich, którzy wręcz pchali się na lufy wrogów! Wiedzieli o tym, że prawdopodobnie zginą, i z tą myślą już się pogodzili. Zatem w momencie natarcia żaden strach ich już nie paraliżował. My wszyscy, którzy bierzemy udział w walkach duchowych, powinniśmy mieć tego samego ducha. Przyjęliśmy dar życia Chrystusa, teraz więc całe nasze życie oddajemy Jemu w ofierze! Musimy o tym myśleć, czytając przytoczoną powyżej modlitwę.

Zaczyna się ona słowami: „Wyzwól mnie, Jezu, z pragnienia, by być docenionym”. Każdy z nas musi uczciwie przyznać, że chciałby być kimś znanym. Chcemy, by nas rozpoznawano, niezależnie od tego, jak mali jesteśmy. Gdybyś tak przybył do jakiegoś kościoła lub zboru, a tam już ktoś by na ciebie czekał z wyciągniętą dłonią i słowami: „Jakże się cieszymy, żeś przyszedł nas odwiedzić, zechciej podzielić się z nami swoim świadectwem!” — czułbyś się wtedy uhonorowany i zauważony. Gdyby jednak ktoś spytał cię: „Przepraszam, nie dosłyszałem nazwiska? Piotr? Aha! Hmm… bardzo przepraszam, ale jeszcze jedną sprawę muszę załatwić!” Wtedy czujemy się zlekceważeni. Już nawet dzieci chcą być zauważane. Pamiętasz jeszcze chyba, jak się czułeś wtedy, gdy ktoś ignorował ciebie. Niezależnie od naszego temperamentu wszyscy żądamy, aby nas rozpoznawać i dlatego wszyscy potrzebujemy tej modlitwy: „Panie, wyzwól mnie z pragnienia, by być docenionym”. W drugim rozdziale Listu do Filipian (wiersz 23) czytamy, że powinniśmy innych oceniać wyżej od siebie: „I nie czyńcie nic z kłótliwości albo przez wzgląd na próżną chwałę, lecz w pokorze uważajcie jedni drugich za wyższych od siebie”. Jedyną rzeczą, jaką możemy zrobić z naszej strony, to podchodzić wzajemnie do siebie w uniżeniu, wyznając swe błędy. „Wyzwól mnie, Jezu, z pragnienia, by być wywyższonym!”.

Drugą sprawą, o której wspomina nasza modlitwa, jest pragnienie miłości. „Wyzwól mnie, Jezu, z pragnienia, by być kochanym”. Pragnienie miłości to chyba najbardziej podstawowa potrzeba psychologiczna człowieka. Dzieci nie mogą się nawet prawidłowo rozwijać w szczęściu i radości bez miłości obojga rodziców. Współczesna psychologia zdecydowanie to potwierdza, a wiedziano o tym znacznie dawniej. Już przed dwoma tysiącami lat Biblia mówiła, że człowiek potrzebuje miłości i że sam Bóg chce zaspokoić tę potrzebę. Bóg poświęcił nawet swego Syna, aby zademonstrować swą miłość do nas. W pierwszym Liście ap Jana 3,16 czytamy: „Po tym poznaliśmy miłość, że On za nas oddał życie swoje…” Jezus wiedział, że najwyższym sposobem okazania miłości będzie oddanie swego życia. On wiedział, że jego bracia potrzebują miłości objawionej w takim właśnie czynie. Bóg poleca, byśmy taką właśnie miłością służyli sobie nawzajem, o czym właśnie mówi druga część naszego tekstu: „I my winniśmy życie oddawać za braci”. Wydaje mi się, że często przez to właśnie, że nie kochamy innych i nie jesteśmy kochani w „kierunku poziomym” przez innych ludzi, oczekujemy i żądamy od Boga więcej niż powinniśmy w „kierunku pionowym”. Pragniemy, aby Bóg w jakiś szczególny sposób, w specjalnych przeżyciach pokazał nam, że nas kocha, ponieważ tak mało miłości przepływa do nas od innych ludzi. W rzeczywistości Boży plan podany w Piśmie Świętym wygląda inaczej — powinniśmy miłować się wzajemnie w naszej płaszczyźnie — horyzontalnej, ludzkiej. Rewolucja miłości powinna ogarniać nas zarówno horyzontalnie, jak i wertykalnie. Wielu jest gorliwych spośród ludzi Bożych dlatego, iż kiedyś spotkali kogoś zapalonego dla Pana. Jak wielu wielkich mężów Bożych kształtowało się poprzez gorliwe modlitwy! Żaden trening ani przeżycie nie upodobniły ich do Chrystusa. Bóg postawił na ich drodze jakiegoś człowieka. W odizolowaniu, bez paliwa płomień gaśnie. Płomień miłości powinien zaś rozszerzać się stale. Patrząc na jakiegoś wierzącego człowieka, żyjącego poza społecznością wierzących, będziesz mógł zauważyć, jak życie jego jest niezrównoważone, że brakuje mu po prostu miłości. Jest to na pewno prawdą, że Bóg wychodzi naprzeciw naszym potrzebom w modlitwie i Słowie, lecz On także nieustannie przemawia do nas poprzez przykłady innych braci.

W moim życiu bardzo dużo zawdzięczam miłości i zachęcie innych chrześcijan, a także przykładowi ich życia. Wdzięczny jestem Bogu za przykład Billy Grahama. Prawdziwie boli mnie to, gdy słyszę, jak go krytykują. Jakże łatwo jest krytykować albo poniżać jakąś osobę! Znacznie trudniej jest być konstruktywnym. Miałem okazję obserwować rozwój działalności Billy Grahama. Właściwie to nigdy nie poznałem go osobiście, raz tylko miałem okazję przywitać się z nim w tłumie, przy czym on na pewno mnie nie pamięta. Dużo jednak czytałem o nim, przyglądałem się także, jak miłuje innych i zajmuje się nimi. Tylko raz, gdy byłem służbowo w Londynie, miałem okazję spotkać się z nim. Był to okres gorączkowych przygotowań do jednej z kampanii ewangelizacyjnych i każdy pracował tam bez wytchnienia. Nikt z wyjątkiem recepcjonisty nie mógł poświęcić nam chwili czasu. I nagle wszedł Billy. Natychmiast zaczął się z wszystkimi witać. Podszedł do nas, pozdrowił i powiedział coś miłego. Wszyscy inni byli zbyt zapracowani, zbyt zajęci, aby zwrócić uwagę na kogokolwiek innego. A jednak człowiek, który był pięćdziesiąt razy bardziej zajęty niż którykolwiek z nich, i po ludzku mówiąc, znacznie bardziej ważny, miał czas, aby podać rękę nam, dwóm zerowym postaciom, siedzącym w recepcji. Powinniśmy dziękować Bogu za ludzi takich jak on, którzy mają serca przepełnione miłością, powinniśmy się także za nich modlić. Wiem o tym z pewnych źródeł, że podczas kampanii ewangelizacyjnych tacy jak on przeprowadzają rozmowy duszpasterskie ze wszystkimi, którzy tego potrzebują, nawet przez całą noc. Następnego dnia wstają normalnie i cała sprawa powtarza się od początku. Wielu stale siedzi przy telefonie, aby w ten sposób pomagać potrzebującym, odpoczynek i sen trzeba wtedy odłożyć na drugi plan. Billy także często bierze udział w tych akcjach telefonicznych, zarywając nierzadko noc. Niektórzy ludzie chcą rozmawiać tylko z nim, a on niezależnie od ich stanowiska i pochodzenia, pragnie przyprowadzić ich tylko do Chrystusa. Właśnie Billy Graham wskazał mi na Chrystusa i dlatego tyle mówię tutaj o nim; istnieje jednak wielu podobnych mężów Bożych.

Ludzie przyjdą do poznania Chrystusa, jeśli tylko wyjdziemy im naprzeciw z taką miłością. Lecz prawdziwa rewolucja miłości nie będzie się mogła rozprzestrzeniać, jeśli miłości będziemy żądali tylko od innych. W wielu wypadkach otrzymamy tę miłość bezpośrednio od Boga. Gdy jednak będziemy stale gąbkami, wchłaniającymi, absorbującymi i żądającymi miłości od innych, zaś nigdy nie udzielającymi jej na zewnątrz, dojdziemy tylko do depresji i załamań. Chociaż jest faktem, że potrzebujemy miłości, to jednak powinniśmy szczególnie podkreślać potrzebę miłości, płynącej od nas samych, a nie tylko pragnąc jej od innych. Akcent w całym Nowym Testamencie położony jest na miłość oddającą siebie i w istocie dowiadujemy się, że nie mając miłości, nie mamy niczego. „Wyzwól mnie z pragnienia, by być kochanym” zupełnie nas zrewolucjonizuje. Sprowadzi nas do linii, która została nakreślona przez Nowy Testament. Sprawdzianem może być dla nas okres, w którym nikt nie będzie nas kochał, nikt nie będzie nas lubił, ani nie będzie pragnął naszego towarzystwa. Chyba nic prędzej nie potrafi nas załamać jak odrzucenie i niekochanie, takie, jakiego doczekał się Pan Jezus! Właśnie w takich okolicznościach, oddając Jemu wszystkie nasze potrzeby, udowadniamy, jak realnym dla nas jest Jezus i Jego miłość.

Następną rzeczą, której powinniśmy się nauczyć, jest wyzwolenie z „pragnienia, by być wysławianym”. Słowo „wysławianie” można używać zamiennie ze słowem „schlebianie”. Jak bardzo lubimy, gdy ktoś nas wywyższa! Jesteśmy niczym, a pragniemy być „czymś”. Pan Jezus (według Listu do Filipian) był tego zupełnym przeciwieństwem. Był wszystkim, a stał się niczym. Dlatego Biblia mówi te słowa: „O ile ziarno nie upadnie w glebę i nie obumrze, samo pozostaje”. Jeśli chcesz żyć realnym życiem, jeśli chcesz oglądać jakieś owoce wokół siebie, Słowo Boże mówi do ciebie: „Obumrzyj”. Wpadnij w glebę! Nie wywyższaj się, a upadnij! Często samo życie sprowadza nas na dół. Jest to może nieprzyjemne, jednak o to przecież modliliśmy się. Modlitwa ta odcina nas zdecydowanie od jakiegoś wywyższania, od starań, by być „kimś”, by coś znaczyć. Odcina tak wiele rzeczy, za którymi gonią ludzie wokół nas. Tak, zdaję sobie sprawę z tego, jak nadzwyczaj trudno jest być niczym, a jednak to powinno być ambicją naszych serc. „Wyzwól mnie z pragnienia, by być wywyższonym”.

Następne zdanie bardzo pokrywa się z poprzednimi. „Wyzwól mnie z pragnienia, by być czczonym”. W Ewangelii Jana 5,44 Bóg powiedział: „Jakże możecie wierzyć wy, którzy nawzajem od siebie przyjmujecie chwałę, a nie szukacie chwały pochodzącej od tego, który jedynie jest Bogiem?” Sam Pan Jezus mówi o sobie: „Nie otrzymałem chwały od ludzi”. Jakże często spotykamy się z tym, że ktoś z ludzi uczyni coś dla Boga i stara się tak to rozreklamować, by jemu samemu przyniosło to chwałę. Odrzuć to pokuszenie. Odstaw na bok atrakcyjną ofertę, aby opis twojej pracy chrześcijańskiej został umieszczony w poczytnym magazynie chrześcijańskim. Może redakcja ciebie nie zrozumie, jednak na pewno będziesz w zgodzie z naszą modlitwą. Jak bardzo nasze kościoły ewangeliczne upodobniły się do świata! Może nawet łatwiej jest być wychwalanym wśród ludzi wierzących za znacznie mniejszy wysiłek. Bądźmy realistami i zdajmy sobie sprawę z tego narastającego problemu! Istnieje także niebezpieczeństwo takiego przedstawiania swoich duchowych przeżyć, aby przyniosły nam chwałę. Możemy na przykład opowiadać o wyzwoleniu nas od grzechu, o wysłuchanych modlitwach lub jeszcze innych przeżyciach Bożej łaski, jednak w taki sposób, że nie przynosi to wcale chwały Bogu, a jedynie nam sporo satysfakcji. Nie mówię tego, aby nas powstrzymać od odbierania łaski od Boga. Chcę jedynie podkreślić konieczność kontroli swoich wypowiedzi. Często otrzymuję od wielu młodych ludzi listy, w których proszą o skierowanie na któryś z naszych kursów, przy czym każdy chce siebie samego zarekomendować. Piszą, jacy są już wspaniali, jakie już mają kwalifikacje itd. Czy możemy sobie wyobrazić ap. Jana jako autora takiego listu? Był co prawda czas, w którym Jan wraz ze swoimi przyjaciółmi zastanawiali się nad tym, kto jest z nich największy (było to jeszcze przed rewolucją krzyża w ich życiu). Nie ma niczego złego w zachęcaniu kogoś do naśladowania Chrystusa swoim przykładem. Zło zaczyna się wtedy, gdy szukamy chwały i uznania u innych ludzi. Próba może na nas przyjść wtedy, gdy będziemy w odosobnieniu. Czy wtedy będziemy kontynuować naszą pracę z takim samym entuzjazmem i energią, jak w czasach, gdy przyjaciele gratulowali nam sukcesów? Osobiście nie lubię pracować pojedynczo. Myślę, że dwie osoby są najlepszym układem. Zdarza się jednak, że jesteśmy sami, a wtedy też możemy się sprawdzać, czy pracujemy dla własnej chwały lub czy jesteśmy prawdziwie skoncentrowani na pracy dla Boga.

Następna część naszej modlitwy bardzo pokrywa się z poprzednimi. „Wyzwól mnie z pragnienia, by być chwalonym”. Chwała ludzka jest zabójcza; choć więc powinniśmy obdarzać ludzi zaufaniem i dobrze o nich myśleć, to jednak uczmy się coraz mniej pokładać ufności w ludziach, a więcej w Bogu. Ludzie pozwolą nam upaść. Sami starajmy się ze wszech miar, aby innych nie łudzić pozorami. Bądźmy realistami. Jak wiele jest nieszczerego ludzkiego uwielbienia. Jak szybko przekształca się ono w obojętność lub zawiść. Gdybyśmy na tym budowali, do czego byśmy doszli?

Musimy się także modlić: „Wyzwól mnie z pragnienia, bym był chętniej wybrany od innych”. Jak czuliśmy się wtedy, gdyśmy sami kandydowali, a ktoś inny został wybrany? Co myślimy wtedy, gdy on już odchodzi, a my patrzymy na to z miejsca? Jakże rzadko mówi się na ten temat w naszych kościołach, bowiem dotyka to nas zbyt głęboko. A. W. Tozer powiedział: „ Krzyż wcina się w nasze życie tam, gdzie nas to najbardziej rani, nawet w starannie wypielęgnowaną reputację”. Otaczający nas ludzie bardzo dużą uwagę przywiązują do reputacji. Jan Chrzciciel mógł zaś powiedzić: „Ten, który przyszedł po mnie, został wybrany przede mną”.

„Wyzwól mnie także z pragnienia, by proszono mnie o radę!” Jak się wtedy czujemy, gdy w jakiejś dziedzinie, w której, jak myślimy, jesteśmy ekspertami, ktoś, który potrzebuje rady, idzie po nią nie do nas, a do kogoś innego, ignorując naszą obecność? Bardzo lubimy, gdy nas ktoś prosi o radę; czujemy się wtedy potrzebni. Bóg miał ze mną wiele kłopotu w tej sprawie. Musiał umieścić mnie w takich sytuacjach, w których moja rada była zła. Nie jest to wcale miło pomylić się, ale gorszy jest jeszcze taki stan, w którym wydaje nam się, że mamy rację. Bóg musi nas przeprowadzić przez szereg poniżających doświadczeń, gdyż celem Jego jest upodobnienie nas do Jego Syna, Jezusa Chrystusa.

Potrzebujemy także wyzwolenia z pragnienia, by nas uznawano, aby nam mówiono, że mimo wszystko mieliśmy rację. Jakże zależy nam na ludzkiej aprobacie! Z tego pragnienia także powinniśmy być wyzwoleni. Powinniśmy stale czuć się uczniami, słuchającymi, studentami. Gdy jacyś przygodni ludzie pytają o moje plany na przyszłość, np. na jaki stopień naukowy pracuję, odpowiadam: „Pracuję, aby uzyskać tytuł U.P.B. — uznany przez Boga”. Taki stopień nie zwiększy mi poborów w tym życiu, przyjdzie jednak czas, gdy tylko on będzie się liczył.

Musimy być wyzwoleni „ze strachu przed poniżeniem”. Nie lubimy się przyznawać, jak bardzo boimy się poniżenia. Nie lubimy z tego powodu chodzić w świetle, aby przypadkiem nie wyszła na jaw jakaś straszna prawda. Odczuwamy także pewną naturalną obawę nawet przed rozmową z ludźmi wysoko postawionymi w świecie, bojąc się, że przy nich wyglądamy tak mizernie. Tak właśnie czułem się raz, gdy zostałem oficjalnie zaproszony przez mera miasta Bolton. Szedłem na to spotkanie z Biblią, którą chciałem mu pozostawić. Czułem się bardzo upokorzony, gdy musiałem odmówić zaproponowanego mi drinka słowami: „Dziękuję, lecz ja nie piję alkoholu”. Stałem się nerwowy i czułem się niewyraźnie. Przeżycie to jednak bardzo mi pomgło. W takich momentach mogę uwielbiać Boga za to, że w Chrystusie mamy przyjaciela, który jest nam bliższy niż rodzony brat. On sam poniżył siebie, a w czasie tego poniżenia wcale nie zmienił swojego stosunku do nas. Bóg musi przeprowadzić nas tą samą drogą, jaką przeszedł Jego Syn. Musi nas także poniżyć przed ludzkimi oczami, ponieważ często jesteśmy kuszeni, aby ufać samym sobie, nie zaś Jemu. Czy wiecie o tym, że ratownicy znacznie częściej toną niż przeciętni pływacy? Zbyt ufają swoim umiejętnościom. Nie boją się wcale pływać przy największej fali. Bóg chce nas uratować przed zbytnim ufaniem sobie. Po to właśnie stosuje poniżenia, dotyka najboleśniejszych punktów, dla naszego dobra. Nie bójmy się więc upokorzenia, gdyż Bóg czyni to w swojej miłości.

„Wyzwól mnie, Panie, ze strachu przed wzgardzeniem mną”. Jak bardzo potrzebujemy hartu nieustraszoności wtedy, gdy świadczymy o Chrystusie! Jak często ludzie obrażać będą ciebie i twoje dzieło! Dzisiaj ludzie odniosą się do ciebie ze wzgardą, gdy będziesz chciał podać im traktat. Czujmy się jednak tak, jak gdybyśmy rozdzielali czeki bankowe. Ludzie na pewno nie będą mogli tego zrozumieć, że możesz sprzedawać w domach i na ulicach książki chrześcijańskie i opowiadać o Chrystusie. To jednak nie powinno ciebie powstrzymywać. Niech sam Bóg wypełni nasze serca aż do przelewu miłością, która zdoła wyprzeć z nas cały strach.

Następną sprawą jest „strach przed skarceniem”. Jakże często on nas przygniata! Wcale nie jest łatwo znosić napomnienia. A tak bardzo ich potrzebujemy! Potrzebujemy, aby nas naprowadzano na Bożą drogę, bowiem inaczej nie moglibyśmy wzrastać jako uczniowie Chrystusa. Musimy nauczyć się tego, aby napominać się w miłości (gdyż jest to polecenie Słowa Bożego), a także znosić napomnienia innych (gdyż wyjdzie nam to na dobre). Wszyscy zgadzamy się z tym, że nad naszą edukacją czuwa Duch Święty, który w tym celu może wykorzystywać naszych współbraci! Żyjąc szczerze z Bogiem, będziemy mogli stwierdzić, że przemawia On do nas przez swoje Słowo, w modlitwie, a także przez napomnienia naszego brata. Skoro napomnienia wyrażane przez braci są narzędziem Bożym, więc dlaczego się ich tak boimy? Jakże wdzięczny jestem Bogu za łaskę, którą mi dał, że potrafię przyjmować napomnienia z wdzięcznością. Jednak ten proces nie zaszedł w jednej chwili; trwał całe lata. Na pierwsze napomnienie, które otrzymałem już jako człowiek wierzący, zareagowałem jak wąż grzechotnik. Czy wiesz, jaka jest różnica między grzechotnikiem a robakiem? Biblia pisze w Psalmie 22:7 że Pan Jezus zachował się jak robak. Jeśli potrącisz robaka, jaka jest jego reakcja? Czy wyzwie cię na pojedynek? Na pewno nie! Skuli się i będzie cicho leżał na ziemi. Możesz nawet chodzić i deptać po nim. Inaczej jednak by się miała sprawa, gdybyś nadepnął na głowę grzechotnika. Ciekawe, że właśnie szatan przedstawiony jest pod postacią węża. Tutaj także widać różnicę między Panem Jezusem a nami. Gdy Jego bito i męczono, podporządkował się temu i cierpiał. Gdy tylko nas ktoś dotknie i upomni, natychmiast szukamy 1000 powodów, dla których jest on w błędzie, podczas gdy my mamy rację. Wygląda to tak, jakbyśmy gotowość do obrony przyjęli za miarę naszego uduchowienia. Prośmy Boga, by sprawił, abyśmy nie bali się napomień!

Dalej przychodzi „strach, aby nie być zapomnianym”. Strach ten jest psychozą współczesnego świata. Nawet w takich krajach jak Indie, gdzie warunki życia są nadzwyczaj trudne, gdzie wielu umiera z głodu, ludzie są skłonni składać w bankach tysiące rupii po to tylko, by mieć pewność, że po śmierci wystawi się im piękny pomnik na cmentarzu. Nawet ludzie żyjący z głodowych porcji ryżowych, składają przez całe życie, aby kiedyś ich grób wyglądał okazale. Chcą oni mieć pewność, że przynajmniej przez kilka lat będą jeszcze pamiętani. Chrześcijańskie kościoły, zarówno w Indiach, jak i w pozostałym świecie, wypełnione są pamiątkami w rodzaju: „Ten obraz, ten ołtarz, czy ten posąg umieszcono tu na pamiątkę Iksa lub Ygreka”. A to wszystko dlatego, że nie chcemy być zapomniani! Jestem pewny, że bez najmniejszego trudu można by, np. w USA zebrać olbrzymie kapitały na budowę jakichś trochę trwalszych pamiątek. Mógłbym pójść do p. Sakiewki i powiedzieć: „Panie Sakiewka — chcę budować w Indiach nowy kościół, a ponieważ Bóg pana używał na wielu polach, więc chcę ten kościół nazwać Pana imieniem. Przypuszczamy, że jego budowa będzie kosztowała około 100 000 dolarów, a za to przy samym wejściu zostanie wyryte: Ten kościół został wybudowany dla upamiętnienia pana Sakiewki z takiego tu a takiego Wielkiego Miasta w USA”. Może myślicie, że przesadzam? A jednak np. w Indiach na wielu kościołach widnieją nazwiska Amerykanów. Ten kościół został ufundowany przez Mrs. Sninglebinger z Kalifornii: „Sninglebingerowski Kościół Pamiątkowy”. Człowiek boi się zapomnienia, więc wypisuje swoje nazwisko na pomniku cmentarnym, na kościele, lub, o ile tylko potrafi, pisze książkę. Jakże wielu jest autorów, którzy pragną być nieśmiertelni! Lecz już wystarczająco dużo mówiliśmy na ten temat. Niech Pan wyzwoli nas ze strachu przed zapomnieniem.

„Wyzwól mnie, Jezu, ze strachu przed wyśmianiem”. Bardzo nie lubimy, gdy ktoś bawi się naszym kosztem. Ten jest jednak najmądrzejszy, kto potrafi dołączyć się do innych, gdy się z niego śmieją. Gdy nie potrafimy się śmiać sami z siebie, wtedy coś z nami nie jest w porządku. Z duchowego punktu widzenia jest to nawet pożyteczne, że ktoś się z nas śmieje, bowiem, gdy ktoś wyśmiewa twoją działalność, jakieś twoje przyzwyczajenia i pomyłki, bądź spokojny: Pan patrzy na twoje serce. Biblia mówi o tym. Znajomość faktu, że Pan zna moje serce, bardzo mnie pociesza. Jest On także gotowy szybko przebaczać, jeśli tylko otworzymy przed Nim nasze serca. Tam, gdzie człowiek się tylko wyśmiewa, Bóg chce nam wybaczyć.

Jest także inny rodzaj strachu — strach przed skrzywdzeniem. Może już kiedyś przeżyliśmy okres, kiedy nas bardzo pokrzywdzono i może dlatego dzisiaj nieufnie patrzymy na innych ludzi. Boimy się wychodzić do innych ludzi bez uprzedzeń i wchodzić z nimi w jakąś bliższą komitywę, ze strachu, że przeszłość może się powtórzyć. Strach ten wiąże nam nogi. Często nie możemy podjąć jakiegoś kroku wiary z bojaźni, że inni nam zaszkodzą.

Łączy się z tym również strach przed podejrzeniami. Bywa tak, że wprost paraliżuje nas strach, że ktoś będzie dopatrywał się nieczystych motywów naszego postępowania. Pogódźmy się z tym, że zawsze będziemy dla kogoś niezrozumiali, niezależnie od tego, co robimy. Gdy będziesz dawał świadectwo swojego nawrócenia, ktoś będzie cię podejrzewał, że zgrywasz się na „uduchowionego”. Gdy tylko trochę dłużej będziesz się modlił na jakimś zebraniu, od razu ktoś pomyśli, że chcesz pokazać, jak dobrze to potrafisz zrobić. Nie powinieneś bać się tego, co inni pomyślą o tobie. Pan Jezus powiedział: „Radujcie się, gdy ludzie będą fałszywie świadczyli przeciwko wam dla mnie”. Gdy trwamy w Chrystusie, nie musimy już drżeć przed opinią ludzką.

Następna część modlitwy jest już inaczej zbudowana. Nie mówi o obawach, lecz o pragnieniach. „Panie Jezu, daruj mi tę łaskę, abym pragnął, by inni byli bardziej kochani niż ja”. Mówiliśmy na ten temat, jednak ostatni cytat jeszcze raz sprowadza nasze myśli do wielkiej potrzeby człowieka, potrzeby miłości. Dlaczego nie miałby otrzymać miłości, której potrzebuje? Moje serce przepełnia jedna troska: W. jaki sposób moglibyśmy okazać swoją miłość innym? Gdziekolwiek idę, spotykam ludzi, którzy potrzebują miłości, których potrzeba by odwiedzać, słuchać, pisać do nich listy i wspólnie się modlić. W jaki sposób możemy zaspokoić tę olbrzymią potrzebę miłości? Właśnie w tej sprawie potrzebujemy łaski. „By inni mogli być użyteczniejsi ode mnie”. Dotykaliśmy już tego tematu, mówiąc o przykładzie Pana Jezusa, opisanym w Liście do Filipian 2.

„By w opinii świata inni wygrywali, a ja bym przegrywał”. Czy pamiętamy jeszcze świadectwo Jana Chrzciciela? „Mnie musi ubywać” — tak właśnie powiedział! Wszystkie nasze poprzednie stwierdzenia można zebrać w jednym: „By inni byli wybrani, a ja bym był pominięty, by innych wolano we wszystkim ode mnie, by innych wychwalano, a mnie nie zauważano!”. Jezus powinien wzrastać, a nas winno ubywać. Muszę zejść ze sceny. Muszę stać się niczym, muszę ukryć się za krzyżem, aby mój Pan mógł wzrastać coraz więcej. Ostatnie zdanie jest bardzo przełomowe. „By inni byli bardziej uświęceni niż ja, jeśli tylko sam będę tak święty, jak powinienem”. Istnieje duże niebezpieczeństwo dla nas — chrześcijan, że w dążeniu do uduchowienia życia, prawdziwych przeżyć, świętości, możemy deptać po innych. Zapominamy, że i oni pragną tego samego. Nie bierzemy udziału w wyścigach; mamy wspólny cel i powinniśmy wzrastać duchowo, stale myśląc o potrzebach innych. Powinniśmy wspólnie pić ze źródła wody żywej. Tak żyjąc, będziemy wzrastali w Niego.

Czyż nie jest to wspaniała modlitwa? Ilu z nas potrafi w szczerości używać jej słów? Zamykając te rozważania, chciałbym zacytować kilka słów A. W. Tozera, które wpisałem sobie na czołowej stronie Biblii: „Współczesny kościół potrzebuje ludzi, którzy całkowicie oddaliby się walce duchowej. Tacy ludzie byliby wyzwoleni z motywów, które rządzą słabszymi, pożądliwości oczu, pożądliwości ciała, pychy żywota. Nie byliby popychani do działania jakimś splotem okoliczności. Ich jedyny nakaz wypływałby z nich samych i z góry. Taka nowa wolność jest rzeczą niezbędną, o ile zależy nam na tym, aby na kazalnicach stanęli nowi prorocy, zamiast rutyniarzy. Tacy wolni ludzie będą służyli Bogu i ludziom z motywów niezrozumiałych dla ogółu, a także dla masy ludzi bezmyślnie uczestniczących w nabożeństwach kościelnych. Strach nie będzie wpływał na ich decyzje. Nie będą szkoleni, jak podobać się innym, jak znaleźć poparcie, jak operować finansami; nie będą wykonywali jakiejś działalności religijnej lub obrządków dla samej tradycji. Nie dadzą także rządzić sobą trosce o opinię!”

Jak łatwo można by połączyć tę wypowiedź z modlitwą, którą przestudiowaliśmy poprzednio! Jak gdyby obydwaj autorzy, zarówno dawniejszy katolicki święty, jak i współczesny nauczyciel ewangeliczny uczyli się w tej samej szkole. I tak w istocie było, oni razem studiowali u stóp Chrystusa Jezusa.