Ludmiła Plett: „Czas rozpocząć sąd od domu Bożego”


8

Wąska droga do życia wiecznego


W Ewangelii według Mateusza, 7:13–14, czytamy następujące słowa: „Wchodźcie przez ciasną bramę; albowiem szeroka jest brama i przestronna droga, która wiedzie na zatracenie, a wielu jest takich, którzy przez nią wchodzą. A ciasna jest brama i wąska droga, która prowadzi do żywota; i niewielu jest tych, którzy ją znajdują”.

W 1973 roku, sześć lat po rozpoczęciu przebudzenia, ciężko zachorowała nasza najmłodsza współpracownica, Zuluska, Lidia Dube. Przebywała ona w niedużym szpitalu przy misji Kwasizabantu, gdzie dużo i usilnie modlono się o nią. Jednak wszystkie nasze modlitwy nie pomagały. Chorej było coraz gorzej i gorzej. Widząc, że dalej tak być nie może, wezwałem do siebie jej rodziców i powiedziałem, żeby oni próbowali zwrócić się do lekarzy, bo wszystkie modlitwy o nią nie pomagają. (Później mogliśmy się przekonać, że w tym przypadku mieliśmy do czynienia z wypełnieniem się słów Pisma, mówiących o tym, że Pan działa ponad naszymi pragnieniami, prośbami i rozumieniem).

Mówiąc o tym, że zaproponowałem rodzicom Lidii konsultację z lekarzami, chcę podkreślić przez to, że my nie jesteśmy przeciwni pomocy medycznej i jesteśmy wdzięczni Bogu za to, że daje On lekarzom zdolności i wiedzę, żeby pomagali ludziom w ich cielesnych cierpieniach. W odpowiedzi na moją propozycję ojciec i matka chorej poprosili mnie, abym pojechał razem z nimi. Nie odkładając tego na później, pojechaliśmy z Lidią do pewnego dobrego specjalisty, który gruntownie ją zbadał i stwierdził ostre zakłócenie funkcji nerek. Zastosowano intensywne leczenie, które niestety nie dało żadnych rezultatów. Wtedy znów poszliśmy z wizytą do tego lekarza. Znowu zbadawszy Lidię, powiedział, że ma ona ciężki rodzaj szeroko rozpowszechnionej w Południowej Afryce choroby tropikalnej, dlatego trzeba ją bezzwłocznie i szybko hospitalizować, co też uczyniliśmy. Jednak pomimo wszystkich starań samopoczucie pacjentki polepszyło się tylko na krótki czas, po czym nastąpiło ostre pogorszenie, które pobudziło nas, abyśmy zwrócili się do innych, wyższych instancji medycznych. Ostatecznie postawiono diagnozę: ciężkie porażenie nerek, z powodu czego podjęto odpowiednie leczenie, które też nie miało powodzenia.

W tym czasie, chodząc od jednego lekarza do drugiego, nie mogliśmy zrozumieć tego, co się działo. Dopiero o wiele później, po tym, gdy Bóg podjął Swoją decyzję, zrozumieliśmy, co oznaczało wszystko, co przeżyła Lidia. Niestety, my, ludzie, tak jesteśmy krótkowzroczni i ślepi, że często jesteśmy niezdolni rozpoznać wolę Bożą w tym, co z nami się dzieje. Przy tym wydaje się nam, że wszystko idzie wspak, krzywdząco, niesprawiedliwie i absurdalnie, i jest jakimś głupim przypadkiem zwykłych okoliczności. W takich chwilach męki i rozpaczy, często niestety nie możemy zobaczyć w naszym nieszczęściu potężnej, kierującej ręki Tego, który wie i przewiduje wszystko naprzód.

Wypełniając polecenia lekarzy, dokładnie dając Lidii wszystkie lekarstwa, pomimo to z goryczą zauważyliśmy, że medykamenty nie tylko nie pomagały jej, lecz jakby jeszcze bardziej pogarszały jej i bez tego ciężki stan. Widząc grozę nadchodzącej śmierci, znowu pośpiesznie przewieźliśmy ją do szpitala. Nie ukrywając przed nami niebezpiecznego stanu, specjaliści powiedzieli, że rozwijają się u niej symptomy ciężkiej niewydolności serca, nerek i wątroby, i jeśli szybko nie położy się jej do szpitala, na pewno umrze. Po tym wniosku zapytałem rodziców Lidii, w jakim mieście i w jakim szpitalu chcieliby umieścić swoją córkę. Odpowiadając na to, ojciec powiedział, że chciałby, aby Lidia sama podjęła decyzję. Gdy zwróciliśmy się do dziewczyny, powiedziała, że jej pragnieniem jest jedno — aby ją zostawić w Kwasizabantu i jeśli tak się podoba Panu, by mogła umrzeć wśród bliskich i krewnych.

Zastanowiwszy się, wypowiedziałem myśl, że niełatwo będzie to urzeczywistnić, bo w misji zawsze jest dużo ludzi i wszystkie pomieszczenia są przepełnione. Lecz nagle przypomniałem sobie o naszym starym, oddalonym od innych zabudowań domku, do którego współpracownicy chodzili modlić się w samotności i nawiązywać ścisłą łączność z Panem. W ten sposób problem został rozwiązany i umieściliśmy śmiertelnie chorą dziewczynę w naszym domku modlitwy. Wkrótce zrozumieliśmy, że wszystko, co działo się z Lidią, było nieprzypadkowe i że Bóg, jeśli tak można się wyrazić, był zajęty tym, aby przez jej chorobę napisać dla nas pewną bezcenną księgę Jego objawienia.

W tym domku przy Lidii przebywali niektórzy z jej krewnych i ktoś ze współpracowników misji, kto krzątał się koło niej, starając się chociaż swoją troską i miłością ulżyć w męczących ją cierpieniach przedśmiertnych. Po paru tygodniach nie mogła już przyjmować pokarmu, prawie nic nie piła i cierpiała straszne bóle. Lecz, co dla nas było dziwnym i niezwykłym, im ciężej było jej na ciele i im bardziej natarczywe stawały się jej bóle, tym lepiej ujawniało się wewnętrzne życie duchowe, tym bliższy i wyraźniejszy był jej kontakt z Bogiem. To wszystko było dla mnie wielkim objawieniem Pańskim, gdyż w swoim życiu praktycznie ciągle stykałem się z tym, że im było gorzej z jakimś chorym, tym bardziej stawał się on nerwowym, zirytowanym, nieznośnym dla otoczenia, sprawiając tym samym, rzecz jasna, radość diabłu i smutek Bogu. Co zaś tyczy się przypadku z Lidią, to tutaj było odwrotnie: gdy na jej twarzy zauważyliśmy odbicie szczególnie silnych cierpień cielesnych, to cicho mówiliśmy jeden do drugiego: „Teraz musimy bardzo uważać na to, co ona mówi! Teraz będzie ona nas uczyć szczególnie głębokich prawd duchowych, które objawił jej Pan”. Siedzący przy jej łóżku zaczynali zapisywać to, co wypowiadały jej spieczone usta. Przez wiele dni i nocy, będąc w zachwyceniu, wciąż powtarzała: „O, tak! Droga do nieba to niełatwa droga!” Od czasu do czasu cichym i szeleszczącym szeptem przekazywała nam, co ujrzała, a my, wstrzymawszy oddech, wsłuchiwaliśmy się w jej prawie niewyraźne słowa: „Bóg pokazał mi drogę wiary, drogę Pana”.

Drodzy przyjaciele! Opowiadając teraz tę niezwykłą historię o czarnej dziewczynie, której Pan przed jej śmiercią zechciał pokazać dwie drogi, i która z Jego woli przeszła przez śmierć, a później znów została zwrócona życiu, w ogóle nie mam zamiaru pokazać na tym przykładzie wielkiego cudu Bożego, który dokonał się u nas. I chociaż to rzeczywiście cud, i większego, rozsądzając po ludzku, trudno sobie wyobrazić, ja pomimo to ciągle chcę powtarzać, że dla mnie i dla nas wszystkich, którzy zakosztowaliśmy przebudzenia duchowego, jest znacznie większym cudem, gdy do nowego życia w Chrystusie zmartwychwstaje martwy duchowo człowiek, ten, który zostaje wyciągnięty przez Boga z duchowego grobu oraz ze strasznej bezdenności grzechu i przekleństwa.

Nie będę wdawać się w szczegóły, opisując godziny przed śmiercią i śmierć Lidii, chociaż przewiduję z waszej strony pytania, które w takich przypadkach zadają mi ludzie w Europie Zachodniej: „A jak ona umierała? Czy to rzeczywiście była śmierć? Możliwe, że była to tylko śmierć pozorna, coś na podobieństwo snu letargicznego? Czy był przy tym lekarz, który by jako specjalista mógł rzeczywiście stwierdzić jej zgon? Czy i w naszych czasach może mieć miejsce wskrzeszenie z martwych?”

Uprzedzając te pytania, chcę powiedzieć, że nie zamierzam nikogo przekonywać, udowadniając prawdziwość tego, co się zdarzyło. Każdy może mieć na to swój pogląd osobisty. Ja zaś, będąc żywym świadkiem tego przypadku, chcę tylko podzielić się z wami tym, co widziały moje własne oczy i co mogły słyszeć moje uszy. A czy uwierzycie mojemu opowiadaniu, czy nie uwierzycie, to wasza sprawa.

To, co usłyszeliśmy od Lidii w dniach męcząco ciężkiej choroby przed jej śmiercią, przypominało mi słowa 24–go Psalmu i te nakazy, wskazówki i wyjaśnienia, które czytamy w 7 rozdziale Ewangelii według Mateusza. To przypominało także i to, co znaliśmy z książki Johna Bunyana „Wędrówka Pielgrzyma na Górę Syjon”, chociaż sama Lidia nigdy nie czytała i nic o niej nie wiedziała. Pan pokazał jej dwie drogi — szeroką oraz wąską i w obrazowej formie tak wyraźnie scharakteryzował je, że to, co ujrzała, może pozwolić wszystkim nam spojrzeć na nasze życie oczami Bożymi, ujrzeć swoje ziemskie chodzenie w świetle wieczności i określić, na jakiej drodze znajdujemy się obecnie.

Szeroka droga, którą widziała umierająca dziewczyna, była tak szeroka i przestronna, że po niej jednocześnie mogły iść tłumy ludzi. Miejsca było tak wiele, że każdy człowiek mógł swobodnie poruszać się razem z całym swoim dobytkiem, z tym wszystkim, co miał i co do niego należało. Takiemu pielgrzymowi mogli towarzyszyć jego żona, dzieci, krewni, przyjaciele i znajomi. Mógł wziąć z sobą całe swoje bogactwo, wszystko, co zgromadził i pozyskał podczas swojego ziemskiego życia. Po takiej drodze nie trudno było iść. Było to lekkim i przyjemnym zajęciem. Uwzględniano tu wszystkie uczucia ludzkie, doznania i okoliczności. Jeśli, na przykład, masz chęć pójść na nabożeństwo, to możesz tam pójść; jeśli czujesz się zbyt zmęczony, możesz pozostać w domu. Jeśli nagle poczujesz ból głowy, to można zlekceważyć zgromadzenie i wygodnie usadowiwszy się w fotelu przeglądać gazety, słuchać radia lub oglądać telewizję (Przy tym ból głowy, jak nie byłoby to dziwne, od razu znika). Na szerokiej drodze każdy mógł swobodnie przechadzać się to w jedną, to w drugą stronę, rozglądając się na boki. Nie trzeba być ostrożnym i czuwać podczas stawiania nóg. W ogóle tutaj czujesz się tak swobodnie, że możesz podskakiwać i tańczyć jak chcesz. Na tej drodze, według chcenia, można się modlić lub wziąwszy Biblię, dla uspokojenia sumienia przeczytać parę wersetów lub rozdziałów, a potem odłożyć ją na bok i zająć się przeglądaniem pisma lub gazety. Jest to droga odpowiadająca każdej potrzebie, smakowi i pragnieniu. Idąc nią, wróciwszy do domu można rozzłościć się na żonę, która przygotowała na obiad nie to, co byś chciał, powiedzieć w odpowiedzi na jej usprawiedliwienia „parę miłych słów” i dla większego wrażenia gniewnie wyjść z domu, głośno trzaskając przy tym drzwiami; a później, w ten sam dzień, kładąc się spać, przed snem w najpobożniejszy sposób klęknąć i wygłosić „świętą” modlitwę (przecież trzeba przed snem pomodlić się), po czym, nie zwracając uwagi na modlącą się obok żonę, wstać i powalić się do spania, demonstracyjnie odwracając się od niej. Następnego ranka — pierwsza rzecz, to znów na kolana, a potem znów do pracy, niosąc w sercu złość na swoją „bezmyślną” żonę. Tak, tak! Na szerokiej drodze można swobodnie dopuszczać do swego serca urazy, złość i gniew. Na niej spokojnie możesz obmawiać i plotkować. Na niej nie ma potrzeby przebaczać. W swoim sercu można mieć wszystko, co tylko jest możliwe, i to wszystko nosić w sobie. Na tej drodze można spokojnie spierać się i kłócić z bliźnimi i jak się mówi, powiedzieć wszystko, co o nich myślisz, po czym z czystym sumieniem pójść na nabożeństwo, rozumie się, nawet nie myśląc o pojednaniu. Tak więc, jak widzicie, szeroka droga, pokazana Lidii, była rzeczywiście bardzo szeroka! Możliwości na niej było ile chcesz, w tej liczbie i dla tych, którzy nazywają siebie dziećmi Bożymi. Interesującym byłoby zobaczenie, jak szeroka jest ta droga, po której ty idziesz, mój drogi przyjacielu!

Lidia widziała, jak po tej drodze szedł pewien człowiek, który wyglądał na wesołego i szczęśliwego. Przed chwilą wypił trochę czerwonego wina, tak mówiąc „dla ducha”, a teraz z radości śpiewał i tańczył, będąc w tak zwanym dobrym stanie ducha. Na zadane przez kogoś pytanie, dokąd idzie, nie namyślając się zaraz odpowiedział:

— Jakto dokąd? Czy nie widzisz? Do nieba, oczywiście! Po prostu nie jestem tak fanatyczny i zawężony w poglądach, jak są niektórzy! — Obejrzawszy się i zobaczywszy kogoś, kto w duchowej walce próbował znaleźć inną drogę, ten człowiek zaczął pouczać:

— Powiedz, na litość, dlaczego się trwożysz? Po co wszystko tak bierzesz sobie do serca? Wierz, że wyolbrzymiasz, a twoje obawy po prostu są śmieszne! Wszyscy jesteśmy słabymi ludźmi i wszyscy, co do jednego, to grzesznicy. Bóg nas i takich kocha. On po to też przyszedł na ziemię, aby odpuścić nam nasze grzechy. — Oto tak przekonywał kogoś i idąc obok wymachiwał rękami, udowadniając swoją rację, gdy nagle nieoczekiwanie wprost u jego nóg rozwarła się przerażająca przepaść, w którą obsunął się ze strasznym krzykiem, rozrywającym serce:

— Biada mi! Roztrwoniłem całe swoje życie! Gdzie znajdę teraz Jezusa? — W tym niesamowitym głosie słyszało się krzyk rozpaczy i upamiętania, lecz niestety było już za późno cokolwiek naprawić. Tak w przepaść obsunęła się jego nadzieja i tak przeszedł do wieczności.

Wielu z tych, którzy szli tą drogą, myślało, że idąc nią trafią do nieba, chociaż czynili w swoim życiu to, co chcieli. Było też dużo takich, którzy modlili się i na zewnątrz zawsze pokazywali swoją pobożność. Inni demonstrowali swoją ludzką szlachetność oraz moralną stałość i z poczuciem własnej godności, jakby spacerując, wolno poruszali się do przodu. Kogo tam nie było na tej drodze! Ludzie wszystkich narodowości i kolorów skóry! Przedstawiciele różnych grup i warstw społecznych! Szli lekarze i sędziowie, pastorzy i nauczyciele, sprzedawcy i złodzieje, filozofowie i teolodzy, ministrowie i robotnicy niewykwalifikowani. Każdy był spokojny i zadowolony z siebie, uważając, że w jego życiu wszystko jest w porządku. Niektórzy z nich, rzucając niekiedy spojrzenie w bok, widzieli z dala inną drogę, lecz za każdym razem mówili przy tym:

— Nie! Ta droga jest zbyt wąska! Za bardzo trudna, stroma i kamienista! Trzeba bardzo dużo wysiłku, aby ją pokonać! Dlaczego nie mamy pozostać na naszej drodze, jeśli tak czy inaczej osiągniemy cel? —

Trochę z boku od głównej masy ludzi, idących szeroką drogą, była jedna grupa, która nie chciała iść razem z innymi, nie zgadzając się ze światowymi sprawami, które widziała w ich życiu. Ludzie, należący do tej grupy, szukali innej drogi, lecz nie znajdowali jej. Zwracając się tu i tam, błądzili obok wąskiej drogi, lecz nie widzieli jej, gdyż byli dotknięci ślepotą duchową, której przyczyny nie dane było poznać umierającej dziewczynie.

Tak została pokazana Lidii szeroka droga. Lecz jakże inna w porównaniu z nią była wąska droga! Była ona tak wąska, że jednocześnie mogło nią iść tylko dwoje. I tymi dwoma byli — człowiek idący tą drogą i Pan Jezus. Na wąskiej drodze mąż nie mógł iść obok żony, a żona — razem z mężem. Rodzice nie mogli iść ze swoimi dziećmi, a dzieci — ze swoimi rodzicami. Każdy sam musiał zdecydować, czy pójdzie taką drogą i zdecydowawszy się na to, iść nią tylko z Panem. Ta droga podobna była do wąskiej ścieżki górskiej, kręto wznoszącej się do najwyższej wysokości. Była ona nie tylko nadmiernie wąska, lecz jeszcze kamienista i ciernista. Dużo gór jest na tej ziemi, ale jak mówiła nam Lidia, nie ma na świecie tak wysokiej i tak trudno dostępnej góry, jak góra Pana! Ona tak ciężka jest do wchodzenia, że ani jeden człowiek nie jest zdolny wejść na nią polegając na swoich siłach. To może urzeczywistnić się dopiero przy współdziałaniu Pana i przy Jego pomocy. Inaczej jest to niemożliwe.

Opowiadając to, Lidia podkreślała, że człowiek nie może nawet marzyć o tym, aby przejść tę drogę i wstąpić na górę Pana, jeśli ma połowiczne i rozdwojone serce, którym służy Bogu i diabłu. Niemożliwe jest to i dla tych, którzy w swoim chrześcijaństwie są niepoważni, lekkomyślni i powierzchowni, dla których służba Bogu jest tylko przyzwyczajeniem, zakonem lub tradycją. Tacy nie mają żadnych szans, by wstąpić na górę Pana i tam, na świętym miejscu, stanąwszy przed świętym i potężnym Bogiem, otrzymać błogosławieństwo i łaskę.

Wąska droga odchodzi od szerokiej drogi i rozpoczyna się ciasną bramą, przez którą trzeba było wejść. Ta brama była tak niezauważalna i wąska, że jeżeli człowiek przechodząc obok niej nie czuwał i nie modlił się, to łatwo mijał ją nie zauważywszy jej. Dlatego wśród idących ludzi było niedużo takich, którzy znajdowali tę drogę. Tak więc, jak widzicie, trzeba z uwagą szukać wąskiej drogi do zbawienia zanim ją się znajdzie. Oto dlaczego, kto w zagadnieniu wiary jest powierzchowny i obojętny, ten przechodzi obok wąskiej drogi nawet nie zauważając jej. Tylko ci, którzy jej z uporem szukają, czuwają i modlą się, zdolni są zauważyć ciasną bramę i przeszedłszy przez nią stanąć na wąskiej drodze.

Trudno jest nawet opisać, jak wąska jest ta droga. Dosłownie, cienki sznureczek. Iść po niej można tylko z dużą ostrożnością, stawiając nogę przy nodze, postępując po śladzie. Z prawej i lewej jej strony w dół spadały głębokie przepaście. Co by nie mówić, jest to bardzo ciężka droga, której towarzyszy wiele niebezpieczeństw. Spojrzawszy wysoko do góry można było zobaczyć, że na jej końcu, na samym szczycie góry ktoś stał. Był tam Ukrzyżowany! Wyciągając Swoje ręce na spotkanie idącym pielgrzymom, dobrotliwie przyzywał: „Zajdźcie tutaj! Przyjdźcie do Mnie!” Lecz tylko ten, kto nie poddając się całą drogę do końca szedł, walczył i zwyciężał, mógł wejść na górę Pana i stanąć przed potęgą Pańską.

Jak już mówiłem, na wąskiej drodze nie można było iść samemu. Tylko z Panem! Ani jednego kroku bez Niego! Bez Niego nie można było nic przedsięwziąć lub uczynić. Wszystko tylko z Nim. Na tej drodze tu i tam biegały lwy, które żywiły się tylko ludzkim mięsem. Jedynym ich dążeniem było zagryzienie jak najwięcej ludzi, idących tą drogą, a jedynym ratunkiem przed nimi była ścisła bliskość z Jezusem i całkowite przebywanie w Nim. Tylko wtedy lwy nie miały możliwości czynienia zła.

Przed oczami umierającej Lidii jeden za drugim powstawały osobliwe obrazy. W jakimś momencie ujrzała ona przed sobą dwie kobiety ubrane w białe szaty, przypominające habity. Na wąskiej drodze spotkały one Pana, który zapytał je:

— Powiedzcie, dokąd idziecie?

— Do nieba! — od razu jednym głosem odpowiedziały Mu. Jezus trzymał w rękach Księgę i gdy z niej czytał, to każdy ze znajdujących się na tej drodze mógł jasno uświadomić sobie swój stan, jak i dokąd idzie i jaki koniec go oczekuje. Zwróciwszy się do kobiet, Pan powiedział:

— Widzę, że obmyłyście w Mojej krwi swoje szaty. Tylko dlaczego nie uczyniłyście tego gruntownie? Popatrzcie tutaj! Widzicie te plamy, pozostałe na waszych sukniach? — Tak, że z powodu tych ciemnych plam obie kobiety nie mogły kontynuować dalej swojej drogi i zmuszone były pójść z powrotem.

Tą samą wąską drogą wspinał się do góry pewien młody mężczyzna. Podchodząc do niego, Jezus powiedział:

— Przypominam sobie ten dzień, gdy pierwszy raz wezwałem cię, a ty, odpowiadając na ten zew, nawróciłeś się i przyjąłeś Mnie do swojego serca. Lecz spójrz na swoją nogę! Co na niej widzisz? — Młody człowiek obejrzał się i dopiero teraz zauważył, że od jego kostki ciągnie się bardzo cienki i bardzo długi sznurek, który łączył go z innym człowiekiem, którego wcześniej znał.

— Czy pamiętasz — mówił dalej Jezus, — że upamiętawszy się nie powiedziałeś swojemu przyjacielowi o tym, że Mnie poznałeś i dlatego chcesz oczyścić swoje życie? A przecież kiedyś grzeszyłeś razem z nim! Razem z nim bywałeś w nieczystych miejscach, dokonując różnych rzeczy. Przyjąwszy Mnie nie poszedłeś do niego i nie doprowadziłeś wszystkiego tego do porządku, przerywając w ten sposób grzeszny związek. On i teraz zna ciebie takiego, jakim byłeś przedtem. — Tak, z powodu tego związku młody człowiek nie mógł iść dalej i zmuszony był do pozostawienia wąskiej drogi.

Później przed oczami Lidii powstał inny obraz, który wprost rozrywał serce. Wąską drogą szedł człowiek, niosący na ramionach worek z mąką. Jednak nie była to czysta mąka, lecz mąka zmieszana z cukrem. Nagle zatrzymał go Pan i powiedział:

— A teraz oddziel mąkę od cukru! W swoim chrześcijaństwie pomieszałeś razem to i tamto, czego nie mogę tolerować, dlatego oddziel to zaraz! — Widząc, że wykonanie tego jest niemożliwe, człowiek w strachu krzyczał:

— O, Panie! Jakże będę mógł teraz to zrobić? — na co usłyszał spokojną odpowiedź:

— Nie Ja, lecz ty sam to zrobiłeś, dlatego jak pomieszałeś, tak i oddziel!

Na pewno zapytacie, przyjaciele, jakie jest tego znaczenie. Czy widzicie, że jeśli my, nazywający siebie dziećmi Bożymi, zaczynamy łączyć chrześcijaństwo ze światem, to Bóg nie może tego tolerować? Jeżeli żyjąc tutaj na ziemi w jakiś sposób potrafimy mieszać chrześcijańskie życie ze sprawami świata, to nie należy zapominać, że przyjdzie dzień, gdy Pan, dokładnie tak samo zwracając się do nas, powie: „A teraz oddziel jedno od drugiego!” Wtedy z opóźnieniem będziemy musieli przyznać, że uczyniliśmy niedopuszczalny błąd, którego już nie można naprawić.

Lecz będę opowiadać dalej. Czasami głos umierającej Lidii stawał się tak słaby, że musieliśmy zbliżać swoje uszy do jej warg, aby złapać cichy, urywający się, ledwo słyszalny szept. Niekiedy na jej twarzy odbijał się wyraz męczącego wysiłku i rozumieliśmy, że w tych chwilach w swoich widzeniach duchowych z trudem wspina się do góry po wąskiej drodze.

— Panie Jezu! — szeptała. — Błagam Cię, pomóż mi teraz! O, nie odchodź ode mnie! Bądź obok mnie, bo jest mi tak ciężko iść! —

Później w chwilach polepszenia opowiadała nam, że idąc wąską ścieżką weszła do ogromnego i bardzo ciemnego lasu. Panował tam straszny mrok.

— Nie mogę zrozumieć — mówiła, — jak to możliwe, aby w takim ciemnym lesie mieszkało tak wiele ludzi. — Ciekawe było to, że każdy mieszkaniec tego lasu miał przy sobie jakąś rzecz lub instrument, którymi był całkowicie zajęty. Jeden trzymał w rękach radio i ciągle włączał je tak głośno, że dosłownie charczało. Inny trzymał magnetofon. Trzeci siedział przed telewizorem, będąc pochłonięty tym, co tam pokazywano. Ktoś w rękach miał gitarę, na której ciągle grał. W ten sposób wszyscy byli zajęci czymś swoim, przy czym każdy starał się swoim aparatem lub instrumentem wytworzyć jak najwięcej hałasu i tym sposobem zagłuszyć innego, zwracając na siebie ogólną uwagę i pragnąc, aby słuchano tylko jego. Ujrzawszy niezdecydowaną dziewczynę, przekrzykując się, zaczęli wołać ją do siebie.

— Podejdź tutaj na chwilę! — krzyczał jeden. — Zobacz, co pokazują w telewizorze! Ach, nie należy być tak fanatyczną i tak poważnie podchodzić do podobnych rzeczy!

— Nie! — kategorycznie odmówiła Lidia. — Jestem na drodze do niebiańskiego miasta.

— Przecież ja też tam zdążam! — nie odstępował od niej człowiek z telewizorem. — Czy myślisz, że mam inny cel? Ja też, jak i ty, jestem w drodze do nieba! Podejdź tu i zobacz, co tutaj pokazują! To przecież zupełnie niewinne rzeczy! Nawet bardzo dobry i pożyteczny film! Zobacz! Nie bądź taka ograniczona i wąska w swoich pojęciach!

— Nie, nie chcę! — z jeszcze większą stanowczością odrzuciła Lidia natarczywe pokuszenie.

W tym ciemnym lesie było wielu młodych ludzi, którzy byli tak bezwstydnie ubrani, jak może na to pozwolić tylko świat. Były tutaj też zamężne kobiety, których ubranie było tak nieprzystojne, że mimo woli powstawało pytanie, kim są ich mężowie, jeżeli tolerują coś podobnego. Widocznie i oni są tacy sami, jak ich żony. Wśród tych tak zwanych chrześcijan byli tacy, którzy czynili grzechy podobne do tych, które popełniała Lidia jeszcze przed nawróceniem. Wszyscy oni krzyczeli jej, że to wszystko nie jest tak straszne i w oczach Bożych zupełnie nie jest grzechem. Mnóstwo tych krzyków i charcząca muzyka tak ogłuszyła dziewczynę, że nie wiedziała, co ma robić dalej i podniósłszy swoje oczy ku niebu, rozpaczliwie zawołała:

— Panie! Pomóż mi! Powiedz, co mam teraz robić?

— Jedno ci pomoże — usłyszała w odpowiedzi. — Zasłoń uszy rękami i w tej ciemności patrz tylko na Mnie.

Stosując się do tej rady dziewczyna nagle ujrzała w oddali jasno błyskający, wąski promień światła i poszła w jego kierunku, całą swoją istotą odczuwając pomoc i bliskość Bożą. W ten sposób minęła ten las, nie zwracając więcej uwagi na tych, którzy go zamieszkiwali.

Nie zdążyła wyjść stamtąd, gdy ujrzała przed sobą grupę młodych chłopców, którzy zauważywszy ją, zaczęli przywołująco machać rękami. Niektórzy z nich, zbliżywszy się, zaczęli okazywać jej różne oznaki zainteresowania i zalecać się, popisując się jeden przed drugim.

— Nie! — odrzucając ich zagrywki, zdecydowanie powiedziała Lidia. — Ja idę za Panem i dlatego nie mogę patrzeć ani na lewo, ani na prawo. Dla mnie jest to wielkim niebezpieczeństwem, zajmować się wami, a stracić z widoku Chrystusa. Droga jest za bardzo wąska i ciasna, i nie chcę na niej ociągać się.

Gdy ci młodzi ludzie zrozumieli, że ona nie chce zwracać na nich uwagi, to nie odstępując pobiegli w ślad za nią, chcąc za wszelką cenę osiągnąć swoje. Zobaczywszy niebezpieczeństwo swojego położenia, Lidia westchnęła:

— Panie Jezu! Błagam, daj mi siłę, by uciec od nich! Zrób tak, aby oni nie mogli mnie złapać! — Jednak w tym momencie, gdy chciała uciekać ze wszystkich sił, pod jej nogami pojawiło się mnóstwo kur z malutkimi pisklętami.

— Co mam teraz robić? — w strachu pomyślała dziewczyna. — Jeżeli pobiegnę, to rozdepczę je swoimi nogami. — I tu w odpowiedzi na jej myśli zabrzmiał dla niej głos Boży:

— Biegnij nie oglądając się! Nie zwracaj uwagi na te pisklęta! Tylko do przodu! Bez względu na cenę! Inaczej stracisz swoje życie. — Usłyszawszy taki nakaz, Lidia, zacisnąwszy zęby, rzuciła się do przodu. Lecz młodzieńcy nie odstępowali od niej. W tej chwili dziewczyna zobaczyła obok siebie dużego, czarnego psa.

(Na marginesie chcę powiedzieć, że dla ludzi z plemienia Zulu jest bardzo charakterystyczny język obrazowy z zastosowaniem mnóstwa porównań i alegorycznych wyrażeń. W tym ich mowa podobna jest do mowy Jezusa Chrystusa, który mówiąc, często używał porównań i podobieństw. Myślę, że jeśli człowiek zdolny jest rozumieć taką mowę, to jest to dobrym znakiem, wskazującym na aktywną pracę umysłu i pełną wrażliwość duchowego ucha).

Tak oto, gdy Lidia skierowała psa na chłopców, oni, zaniechawszy prześladowania, zmuszeni byli ratować się przed nim ucieczką. Gdy zapytaliśmy Lidię, co może oznaczać ten pies, ona nie namyślając się odpowiedziała:

— Czy zapomnieliście, że Jezus odpierał napaści szatana za pomocą wiernego Słowa Bożego? Temu diabeł nie może się przeciwstawić. — Tak więc, przyjaciele, jeśli chcecie uwolnić się od ludzi, będących dla was pokuszeniem, to zastosujcie Słowo Boże. Powiedzcie im, co mówi na tę okoliczność Biblia.

Uwolniwszy się od prześladujących ją chłopców, dziewczyna poszła dalej, gdy nagle przed jej oczami pojawił się niezwykły obraz: dużo domków, wybudowanych obok wąskiej drogi przez tych, którzy kiedyś też nią szli. Ciekawe, że ci ludzie nie tylko mieszkali w tych domkach, lecz i rozpuszczali dookoła nich mnóstwo bydła oraz domowego ptactwa, które było przeszkodą dla idących tą drogą. Wystarczyło pielgrzymom, żeby byli nieostrożni i nie czuwali, modląc się do Pana, gdy od razu zderzali się z tymi zwierzętami, co doprowadzało ich do upadku. Mało tego, mieszkańcy domów stawiali jeszcze i różne inne przeszkody oraz zapory na drodze, dążąc do jednego celu — za wszelką cenę przeszkadzać tym, którzy zdecydowanie i bezpowrotnie postanowili przejść tę drogę do końca. Był czas, że ci ludzie sami szli wąską drogą, lecz później zmęczyli się i zatrzymali, zdecydowawszy, że mogą być w pełni zadowoleni z tego, co już osiągnęli. Tym sposobem obok wąskiej drogi wybudowali sobie domy, aby spędzać w nich spokojne i przytulne życie, nawet nie podejrzewając przy tym, że są przeszkodą dla tych, którzy mają mocny zamiar przejść tę drogę do końca, do całkowitego zwycięstwa, nawet jeśli będzie to kosztować ich życie.

Idąc dalej swoją drogą Lidia ponownie weszła do lasu, który był jeszcze większy i ciemniejszy niż pierwszy. Mrok był tak gęsty, że nie mogła widzieć własnej ręki. Nagle wydało się jej, że ścieżka, po której szła, jakby się urwała. Z bólem wpatrując się w ciemność odkryła, że rzeczywiście stoi na rozstaju wielu dróg. Teraz musiała zdecydować, którą z nich wybrać i którą iść dalej. Znowu odczuwając swoją bezsilność, zawołała do Boga:

— Panie, pomóż mi! Powiedz, co powinnam teraz zrobić? — i zaraz przypomniała sobie, że tuż przed tym Pan powiedział jej:

— Dziecko Moje! Idź tylko do przodu, nie zbaczając ani w prawo, ani w lewo! Tam, z przodu, Ja oczekuję cię. — Pocieszona tymi słowami, zaczęła prosić:

— O, Ojcze niebieski! Kieruj teraz mną przy wyborze prawidłowej drogi! Proszę Cię w imię Twoje, pomóż mi w tym według Twojej wielkiej łaski! — Tak z modlitwą, kierowana niewidoczną ręką, stanęła na jednej z dróg i idąc dalej nią zobaczyła, że wielu wędrowców idzie innymi drogami. Tutaj zauważyła, że wszystkie inne drogi na początku były proste i jakby w jednym kierunku, lecz w miarę zagłębiania się w las, zaczynały skręcać, stopniowo zataczając wielkie koło. Wędrowcy, idący tymi drogami, wpadali w zamknięty krąg i chodząc w nim, nie mogli już więcej wyrwać się z mroku tego lasu. (W ten sposób Lidii zostali pokazani ci chrześcijanie, którzy w swoim życiu i służbie Panu pozostają ciągle w jednym miejscu. Nie mają oni wzrostu duchowego i z roku na rok, wyrażając się obrazowo, jakby „gotują się w swoim własnym sosie”. Wydaje się im, że ciągle idą, lecz w rzeczywistości chodzą w kółko ani na krok nie posuwając się do przodu). Pozostając w mroku ci ludzie mówili między sobą:

— Mamy wszystko, co jest nam potrzebne, dlatego powinniśmy być zadowoleni z tego, co mamy. — Ciekawe jest i to, że idąc tymi drogami, ludzie bardzo dużo rozmawiali. Każdy chciał wypowiedzieć swój pogląd, każdy śpieszył ze swoją radą, chcąc tym samym komuś pomóc, podobnie jak matce, której zachorowało dziecko i której ze wszystkich stron dawane są rady: „Zrób to… Spróbuj wypróbować to…”. W tych pouczeniach każdy stara się prześcignąć innego, tak że biedna mama w końcu nie wie już, co ma począć. Zmieszawszy się z powodu tego dochodzącego do niej wielogłosu i kołowrotu rad, sporów, rozumień i poglądów, Lidia przelękła się i modląc się zaczęła wołać:

— Panie! Naucz mnie, jak trzeba teraz postąpić! — i zaraz usłyszała w odpowiedzi:

— Zasłoń swoje uszy rękami, żeby nic nie słyszeć! Stań się głucha na wszystkie te mowy i nie odwracaj wzroku od swojego głównego celu! — O, jakże zrobiło się jej radośnie, gdy ona, posłuchawszy rady, znalazła się znów blisko z Panem, który wkrótce wyprowadził ją z mroku tego nieprzebytego lasu.

Następną jej przeszkodą, która ukazała się przed nią, było niewiarygodnie strome, kamieniste podejście. Nie można było teraz iść prosto i musiała zgięta oraz czepiając się rękami kamieni, wolno na kolanach i ostrożnie wdrapywać się do góry. Dróżka stawała się coraz bardziej stroma. Trzeba było używać coraz więcej sił, tak że niekiedy zupełnie bezsilna leżała twarzą na kamieniach. Trochę odpocząwszy, obejmowała kamienny występ i tak, z jękiem, naprężając się i podciągając, pokonywała go. W tych chwilach na twarzy umierającej odbijało się niewiarygodne napięcie, osiągające, wydawało się, najwyższy stopień. Później z jej spękanych warg wyrwał się pełen przerażenia krzyk:

— Przecież to kaznodzieja! — i znowu jakaś wyczerpująca walka. Było takie wrażenie, że jeszcze trochę, a jej siły wyczerpią się ostatecznie. Nam, siedzącym przy jej łóżku, te momenty wydawały się wiecznością. Nagle jej oblicze rozjaśniło się i do naszych uszu doszły ciche okrzyki:

— O, Pan! Dziękuję Ci! Ty wyrwałeś mnie ze zgubnego upadku, gdy wydawało się, że nie było żadnej nadziei. Jezu! Ty uratowałeś mnie! Nad samą przepaścią Twoja ręka podtrzymywała mnie. Nie miałam już więcej sił. Straciłam całą odwagę i nadzieję. Teraz zaś ze szczęścia i radości gotowa jestem lecieć. O, jak cudowne jest wszystko wokół! Ile światła! Jak cudownie wszystko kwitnie i zieleni się! — To, co przeżyła, dla Lidii było wielkim cudem. Twarzą w twarz stała przed niemożliwością, lecz w ostatniej, rozpaczliwej chwili na pomoc przyszedł Pan i nastąpił cud.

Jednak to jeszcze nie był koniec. Widzenia następowały dalej. Wkrótce potem znalazła się na bardzo niebezpiecznym odcinku drogi, który był równy i śliski jak lód. Każdy nieostrożny krok mógł doprowadzić do upadku z urwiska i do zguby. Tutaj nie można było przejść inaczej, jak tylko w ślad za Panem Jezusem, stawiając swoją stopę na śladzie pozostawionym przez Jego nogę. I oto tak, krok za krokiem, ślad w ślad… Gdy noga Lidii stawała dokładnie na śladzie pozostawionym przez stopę Jezusa, poślizgu nie było i mogła mocno stać. Lecz gdy tylko jej stopa trafiała troszeczkę w bok, w tym momencie traciła równowagę i zaczynała się ślizgać oraz upadać. Prócz tego na tym odcinku drogi leżały ostre kamienie, dosłownie jakby naostrzone przez kogoś. Przy nastąpnięciu na nie, one jak nóż do krwi cięły nogi, dlatego i tutaj była tylko jedna możliwość przejścia — stawiania swojej stopy dokładnie na śladzie po stopie Jezusa, gdyż tam, gdzie stawała Jego noga, kamienie się kruszyły. Ta ścieżka była usiana także cierniami, które niemiłosiernie wbijały się w ciało, ale gdy tylko noga Jezusa przechodziła po nich, one zaraz znikały. Oto dlaczego było tak dobrze i łatwo iść w ślad za Panem i stawiając swoje stopy na Jego śladach, unikać tym samym niepotrzebnych ran i uszkodzeń. Podczas takiego wspólnego chodzenia człowiek nie mógł iść wolniej lub szybciej niż szedł Jezus. Bywały momenty, że Chrystus nagle zatrzymywał się i długo stał w miejscu. Wtedy idący za Nim musiał dokładnie tak samo zatrzymać się i stać. Nawet, jeśli człowiek wyraźnie śpieszył się, chcąc szybciej iść do przodu, mimo wszystko musiał on cierpliwie czekać do tej pory, dopóki Pan nie uczynił następnego Swojego kroku.

Po obu stronach ścieżki, przy samym jej brzegu tu i tam spotykało się duże, gładkie bryły kamienne, które były wielkim niebezpieczeństwem dla zmęczonych wędrowców. Wymęczeni przeżytymi trudnościami, pragnęli odpoczynku.

— Nie, to już ponad moje możliwości! Po prostu nie mogę teraz iść dalej. Nie mam więcej sił. Muszę odpocząć — szeptały ich usta, a oczy szukały miejsca dla odpoczynku. Oto, zaraz ich oczy zatrzymywały się na jakiejś kamiennej bryle, na której byłoby tak dobrze wyciągnąć całe ciało i spokojnie zasnąć. Lecz biada temu pielgrzymowi, który uległ temu pokuszeniu i podchodząc próbował to urzeczywistnić. Kamienna bryła, nie mając oparcia w ziemi, w tym momencie poruszała się ze swojego miejsca i tocząc się, obsuwała się ze zbocza, pociągając za sobą nieszczęsną ofiarę w tę samą straszną przepaść, w której kończyły się nadzieje wesołków, będących na szerokiej drodze. Była tylko jedna skała, zdolna przynieść wędrowcy pokój i odpocznienie, a był nią Jezus Chrystus. Wszystkie inne, wyglądające na mocno utwierdzone, były niebezpieczeństwem dla idących tą drogą.

W końcu Lidia wyszła na wielką równinę. Daleko, daleko na przedzie, prawie na samym horyzoncie, na wzniesieniu stało przepiękne miasto. Oszołomiona jego pięknością, dziewczyna zatrzymała się jak wryta. W tym momencie wprost przed nią zupełnie nieoczekiwanie stanął anioł w świetlistej szacie i wskazawszy ręką na widniejące w dali miasto, zapytał:

— Czy widzisz to miasto?

— Tak.

— Chcę ci teraz pokazać, z jaką przeszłością nie można tam wejść.

W tym samym momencie, jakimś niezwykłym sposobem, Lidia otrzymała możliwość widzenia życia najróżniejszych ludzi. Z początku przed jej oczami stanął piękny dom, w którym znajdowała się jego właścicielka. Dziewczynie dane było widzieć, jak ta kobieta podeszła do okna i wyjrzawszy zza firanki zobaczyła inną kobietę, zbliżającą się do jej domu.

— Ach, ona znów idzie do mnie, — pomyślała dosadnie. Jakże naprzykrza się mi ze wszystkimi swoimi żalami, potrzebami i problemami. Po prostu działa mi na nerwy! — Lecz oto rozległ się dzwonek i gospodyni, założywszy na siebie maskę uprzejmości i życzliwości, pośpieszyła do drzwi. Otworzywszy je, dobrotliwie zaszczebiotała:

— Dzień dobry, droga siostro! Jak dobrze, że przyszłaś! No, jak ci się powodzi? Proszę, wejdź do pokoju! Tak się cieszę!

— Widzisz to? — powiedział anioł, zwracając się do Lidii. — Wiedz, że z takim życiem nie można wejść do Niebiańskiego Miasta, gdyż dla obłudników nie ma tam miejsca. —

Później przed oczami dziewczyny pojawił się inny obraz. Ujrzała ona czarny grób i obok niego trzech ludzi, którzy próbowali innych, podobnych im pielgrzymów, położyć w tym grobie i zatrzasnąć nad nimi jego wieko. Wyjaśniając widzenie, anioł powiedział Lidii:

— Zobacz i zapamiętaj to raz na zawsze. Nigdy nie ośmielaj się położyć jakiejś duszy przedwcześnie do grobu, gdyż wśród chrześcijan ku wielkiej ich hańbie nierzadko istnieje takie pojęcie: jeśli ktoś zgrzeszył, to oni śpieszą się „spisać go na straty” i szybko „pogrzebać”, mówiąc: „Dla niego nie ma już nadziei! On za nisko upadł i nie ma już dla niego odpuszczenia”. Niektórzy z takich sędziów tylko tym są zajęci, że „spisują na straty” innych, określając ich dział. Ty zaś bój się tego, bo gniew Boży ciąży na takich! Pan jest wszechmogący. On mocen jest i martwego wskrzesić do nowego życia. Jeśli ktoś grzeszy, bój się złej satysfakcji i cieszenia się z tego! Unikaj też tego, aby być mu sędzią! Nie idź do innego i nie mów mu o cudzym grzechu! Lepiej klęknij i módl się gorąco o tę grzeszną duszę! Stań do walki o nią i walcz z diabłem, błagając niebiańskiego Pasterza, aby odnalazł i zawrócił do Siebie zbłąkaną owcę! Kim jesteś, żeby decydować o czyimś losie? Jak za ciebie, tak i za tego grzesznika Jezus przelał na krzyżu Swoją krew. Za niego oddał On ostatnią jej kroplę. Kim zaś jesteś ty, ośmielający się powiedzieć: „Z nim wszystko jest oczywiste! On umarł dla Boga! Dla niego nie ma więcej żadnej nadziei”? Jak można się ośmielić rzucać takie słowa w twarz Temu, który mocen jest wskrzesić z martwych? Módl się, aby Pan doprowadził go do upamiętania i wielce raduj się razem z niebieskim zastępem aniołów, jeżeli grzeszący upamięta się i wróci do nóg swojego Zbawiciela. Jeżeli zaś nie będziesz tego czynić, to patrz, abyś sam nie podzielił tego strasznego losu, który przypisałeś innemu i abyś tym sposobem nie poniósł zasłużonej kary za swoje okrucieństwo i brak serca. Czyżbyś zapomniał, co mówi do takich Słowo Boże: „Nad tym, który nie okazał miłosierdzia, odbywa się sąd bez miłosierdzia” (Jk 2:13)?

Następną lekcją dla Lidii było takie widzenie. Pewien mężczyzna, idąc wąską drogą, zgubił swoją Biblię. Ktoś zatrzymał go i wysłał z powrotem powiedziawszym, że bez przewodnika, którym jest Pismo Święte, nie będzie mógł dalej iść. Dla Lidii było jasne, że ta aluzja jest ostrzeżeniem dla każdego chrześcijanina, który lekceważy czytanie i studiowanie Biblii, co w oczach Bożych jest lekkomyślnością i lenistwem duchowym, prowadzącym do utraty całej zbroi Bożej.

Po spotkaniu z aniołem Lidia dalej szła swoją drogą i wkrótce natknęła się na nową przeszkodę. Prosto przed nią, przegradzając jej drogę, były naciągnięte równoległe dwa druty. Dla wędrowca nie pozostawała żadna inna możliwość, jak tylko ugiąć się w kolanach, położyć się na ziemi i mocno przylegając do niej, przeczołgać się pod dolnym drutem. Jednak taki krok dla wielu idących wąską drogą był niewiarygodnie ciężki. Jedni nie byli zdolni się pochylić, inni mieli chore stawy nóg, dlatego przy najmniejszej próbie zgięcia się zaczynali krzyczeć z bólu. Przecież wiecie, jak bywa z chorym człowiekiem. Niekiedy zaczyna krzyczeć, jeszcze zanim dotkniesz go. Po prostu nie dotykaj, bo on staje się wrażliwy. (Mam nadzieję, że rozumiecie, przyjaciele, jaką chorobową „wrażliwość” w życiu duchowym mamy tu na myśli. Na pewno też spotkaliście takich chrześcijan, którym nie można nic powiedzieć. Byle co, — i już uraza! Już mu, widzicie, przyczynili bólu. Już go, biednego, poranili). Niektórzy wędrowcy byli tak wysocy i otyli, że nie mogli się zgiąć, albo podczas próby uczynienia tego, jakby łamali się w pasie, padali na ziemię i nie mogli już się podnieść. Przyczyna tego była w tym, że byli za wielcy i zanadto wysocy. (Bywa przecież tak, że chrześcijanie niesamowicie wyrastają w swoich własnych oczach, utwierdzani w tym przez innych). Wśród będących przed tą przeszkodą byli i tacy, którzy mówili:

— O, po to, aby to pokonać, trzeba być w odpowiedniej formie. Trzeba koniecznie trenować. — (Niestety, nie rozumieli tego, że trenować powinni byli wcześniej, a nie teraz, gdy już było za późno). Wielu z nich próbowało przeleźć pod naciągniętym drutem, ale udawało się im przesunąć pod nim tylko głowę, zaś ciało nie przechodziło. Tak więc, chociaż głowa znalazła się z przodu, tułów ciągle tkwił z tyłu, a człowiek, jakby zaklinowany, pozostawał w miejscu. Razem z głową przechodził oczywiście i język, lecz niestety ponad to sprawa nie posuwała się naprzód. Tak więc istniała tylko jedna możliwość przejścia tego odcinka drogi: głęboko upokorzyć się, pochylić się bardzo nisko i przylgnąwszy do ziemi twarzą oraz całym ciałem, przeczołgać się pod zaporą. Właśnie tak postąpiła Lidia.

Wkrótce po tym podeszła do niezwykłej stacji kontrolnej, gdzie pielgrzymi przechodzili ostatnie, decydujące sprawdziany przed wejściem do Niebiańskiego Przybytku. Stacja była otoczona dość wysokim murem i jedynym wejściem tam były drzwi wielkiego domu, połączonego z murem. Podchodzący pielgrzymi ustawiali się jeden za drugim przed drzwiami, tworząc długą kolejkę. Niektórzy z nich wcale nie chcieli długo czekać i próbowali przeleźć przez mur lub znaleźć w nim jakieś inne drzwi albo furtkę. Jednak to nie udawało się im, tak że i oni w końcu musieli ustawić się w kolejce, żeby przejść przez drzwi domu kontrolnego.

Ciekawe, że te drzwi były też szczególne. Miały one określoną wysokość i jeśli wchodzący człowiek okazywał się za wysoki i próbował się pochylić, aby przejść przez nie, nie mógł on tego uczynić, bo jego szyja nie zginała się. W tym samym czasie, gdy do drzwi podchodził człowiek mający zbyt mały wzrost, nie odpowiadający wysokości drzwi, to też nie mógł przejść przez nie, żeby znaleźć się w środku. (Mam nadzieję, drodzy przyjaciele, że jesteście zdolni zrozumieć tę prawdę duchową, która jest w tym ukryta. Jeżeli zaś nie, to weźcie do rąk Biblię i przeczytajcie chociaż jedno miejsce Pisma: „Jeżeli ktoś dołoży coś… a jeśli ktoś ujmie coś ze słów tej księgi proroctwa, ujmie Bóg z działu jego z drzewa żywota i ze świętego miasta…” (Obj 22:18–19). Dla chrześcijanina istnieje określony pułap i określony standard duchowy, określony przez Słowo Boże, i można go bez trudu zrozumieć przeczytawszy, na przykład, chociażby List do Efezjan).

Jeżeli komuś z wędrowców udało się jakoś przejść przez te drzwi i znalazł się wewnątrz domu, to ku swemu zdziwieniu spotykał tam lekarzy, pielęgniarki i sędziów, którzy bardzo poważnie i skrupulatnie wykonywali swoją pracę. Podchodzili oni do ludzi zupełnie jednakowo, nie patrząc na osoby. Nie liczyły się ani wiedza, ani stanowiska, ani poprzednie położenie, ani żadne inne byłe zasługi. Nie miało dla nich też znaczenia, czy człowiek miał kiedyś bogactwo (nie ważne, czy było ono cielesne lub duchowe) czy był zupełnie biedny, czy był pastorem, kaznodzieją czy zwykłym szeregowym członkiem zboru. Każdy bez wyjątku musiał przejść tę surową kontrolę lekarską, podczas której nie opuszczano ani jednego szczegółu.

Pierwsze, co podlegało dokładnemu sprawdzeniu, to były oczy człowieka. Określano, czy są zdrowe, czy dotknięte jakąś chorobą, na przykład: oko zawistne, pożądliwość oczu, ślepota duchowa itd. (Mk 7:22; 1J 2:16; J 12:40). Później sprawdzano język i usta w porównaniu z tym, co mówi o nich Pismo Święte (Prz 6:16–17; Jk 1:26; 1J 3:17–18; 1Pt 3:10). Biada było temu człowiekowi, którego stan świadczył o chorobie. Dlatego uważnie oglądano ręce — czy są czyste, czy nie mają na sobie jakichś brudnych odcisków (1Tm 2:8; Iz 1:15: 59:3). Później kolej przychodziła na serce i tutaj lekarze byli szczególnie uciążliwi oraz uważni (Prz 6:14,18; 16:5; Mt 5:8,28; Łk 21:34; Jk 4:8; Rz 1:21,24). Jednocześnie z tym pobierano krew do badania. Przecież wiecie, że istnieje wiele chorób krwi. Są one oczywiście też u chrześcijan. Mam na myśli te choroby duchowe, które znajdują się wprost we krwi. Weźmy chociażby pożądliwość ciała i prawie od urodzenia okazywany gniew (Hbr 12:4). Po krwi następowało badanie nerek i innych organów wewnętrznych (Obj 2:23). I jeżeli w rezultacie oględzin człowieka okazywał się on chory, to zapadała decyzja, że nie może on wejść na szczyt góry Pana, aby otrzymać łaskę i błogosławieństwo Boże. Ten zaś, kto przeszedł ten sprawdzian i został uznany za zdolnego do wspinania się, był posyłany na ogromny stadion, gdzie znajdowały się długie bieżnie do biegania. Tak i Lidii, która pomyślnie przeszła przez wszystkie sprawdziany i znalazła się na sportowym boisku, zostało powiedziane:

— A teraz biegnij! Lecz nie biegnij tak, żeby po prostu osiągnąć cel, lecz aby przybiec jako pierwsza i otrzymać nagrodę! — (1Ko 9:24; 2Tm 2:5). Kto nie był zdolny do biegu lub nie przyłożył do tego wszystkich sił, ten nie mógł kontynuować swojej drogi dalej. Zaś ci, którzy otrzymywali nagrodę, mogli wspinać się na szczyt góry Pana i tam, w miejscu świętym, stanąwszy przed majestatem Bożym, otrzymać błogosławieństwo i łaskę. Tylko tacy mogli być zaliczeni do pokolenia „tych, co go szukają, tych, którzy szukają oblicza Boga Jakuba” (Ps 24:3,5–6).

Dzięki łasce Bożej udało się Lidii zdać pomyślnie i ten egzamin. Jednak na tym jeszcze nie skończyły się sprawdziany głównego punktu kontroli. Przed komisją kontrolną, której przewodniczącym był Ktoś, odziany w długą białą szatę i przepasany złotym pasem (Obj 1:13), stali ludzie najróżniejszych zawodów i zajęć: działacze religijni i teolodzy, nauczyciele, lekarze, sędziowie, wojskowi, kupcy, kierownicy przedsiębiorstw i prości robotnicy. W świetle wieczności i w świetle sprawiedliwego sądu Bożego zostały ujawnione wszystkie ich uczynki i postępowanie, dokonane przez nich w pracy lub w służbie. Pierwszy został zaproszony pastor pewnego zboru. W tej chwili przed nim stanęła społeczność w pełnym jej składzie, a też wszyscy ludzie, którym on w ciągu całego swojego życia mówił cokolwiek o Bogu. I oto temu pastorowi zostało powiedziane: „A teraz głoś!”. Gdy on ulegając zaczął swoje kazanie, została otwarta Księga, według której porównywano to, co on mówił. Jeżeli pastor mówił coś, czego nie było w tej Księdze, albo cokolwiek, co nie zgadzało się z tym, co w niej było napisane, to zaraz była czyniona uwaga „nieprawda”. Mało tego, był jeszcze sprawdzian tego, czy jego własne życie zgadzało się z tym, co głosił. Porównywano też słowa jego pouczeń, które mówił innym, z jego życiem i zachowaniem w rodzinie, domu i w pracy.

Po tym, gdy pastor został sprawdzony, światło Boże przeszyło i oświetliło społeczność, tak że stało się dobrze widoczne wszystko, co było ukryte oraz zatajone i dotyczyło jej członków. Ujawniły się ukrywane grzechy, tajne myśli i zamiary, widoczne stały się nawet reakcje chrześcijan na różne rzeczy. Myśli człowieka i wszystko, co ukryte jest przed cielesnym okiem, można było teraz czytać na jego piersi, jak w otwartej księdze. Na przykład, jeden siedział w zgromadzeniu, a jego myśli spacerowały gdzieś daleko od tego miejsca. Inny, nerwowo spoglądając na zegarek, z przekąsem mówił do siebie: „I kiedy to on skończy w końcu swoje kazanie? Czas już kończyć nabożeństwo”. Trzeci, słysząc piętnujące słowa kaznodziei, w swoim sercu oburzał się i protestował: „Nie! Nie mogę tego słuchać. Co on od nas chce? Tego już za wiele!” Czwarty, siedząc w rzędach z tyłu, podczas kazania zasypiał na siedząco i opuszczał głowę coraz niżej i niżej. Wszystko, co się działo, notowano w otwartej Księdze, która będzie decydującym dokumentem w dniu sądu, gdy każdy będzie musiał zdać sprawę.

Później przed komisją zaczęli przechodzić ludzie różnych zawodów. Nauczyciele musieli okazać się tym, że nie wykorzystywali oni swojego autorytetu, żeby źle wpływać na dusze uczniów. Lekarzy pytano, czy byli oni rzeczywiście miłosierni, wrażliwi i szlachetni w swojej pracy, czy robili wszystko, co było w ich mocy, w stosunku do swoich pacjentów. Wszystkie wyroki i wnioski sędziów ziemskich zostały wzięte pod lupę, aby sprawdzić, czy nie nadużywali oni swego prawa i czy nie sądzili ludzi przewrotnie. Jeżeli wyrok jakiegoś sędziego okazywał się niesprawiedliwy w świetle wieczności, wtedy tego człowieka odprowadzano na bok. Kiedy zaś przyszła kolej na sprzedawców, kupców i różnych pracowników, to ujawniło się niewiarygodnie dużo kłamstwa, nieuczciwości, wielkiego i „małego” oszustwa! Wyszły na światło dzienne niesumienność, lenistwo, mnóstwo przypadków większej i drobniejszej kradzieży, a także najróżniejszych podstępów. Przed światłem wieczności nie można było uciec.

Lidii nie dano wiedzieć, co się stało z tymi ludźmi, którzy nie przeszli sprawdzianów kontrolnych. Możliwe, że dopiero w wieczności stanie się to nam wiadome. Lecz najtragiczniejsze jest to, że wszyscy byli tymi, którzy już spory odcinek przeszli wąską drogą, jak i Lidia, pokonując trudności i przeszkody. Prawda, że jest tu nad czym pomyśleć i nawet coś gruntownie sprawdzić?

I tak, trudności, próby i ostatnie sprawdziany głównej stacji kontrolnej pozostały z tyłu. Lidia zbliżała się do celu. Nagle przed jej oczami stanęła grupa ludzi, ubranych w białe szaty. Trzymając się za ręce, zbliżali się do niej. Ich przewodnik wyróżniał się spośród nich niezwykle świecącą się, błyszczącą szatą. W jednej ręce trzymał księgę. Wszyscy pozostali szli za nim odważnie i zdecydowanie, jak żołnierze. Zadaniem tej grupy było zebrać razem tych, którzy pomyślnie przeszli przez wszystkie próby. Nikogo nie przymuszając, te świetliste istoty głośno wzywały: „Kto chce iść razem z nami?”

Lidia przyłączyła się jako ostatnia do ich szeregu i podążyła za nimi. Przeszedłszy trochę, zatrzymali się w najpiękniejszym miejscu. Przewodnik wezwał wszystkich do modlitwy. Każdy miał przynieść przed Pana swoje pragnienia i prośby. Lidia zauważyła, że w swoich modlitwach nikt nie myślał o ziemskich rzeczach. Wszystkie pragnienia wybiegały naprzód, a serca przepełnione były tylko tym, co podobało się Panu. Wołając do niebieskiego Ojca, Lidia prosiła: „Panie, daj, abym okazała się wierna w tym, co przeznaczyłeś dla mnie, i abym słowo w słowo mogła przekazać wszystko, co Ty mi powierzysz!” Dziewczyna sama nie rozumiała tego, o co prosiła, mając tylko świadomość, że te słowa są odbiciem nieznanej jej Wyższej Woli. Podczas tej modlitwy przewodnik zapisywał wszystko w swojej księdze. Wśród tej grupy Lidia rozpoznała dwóch, należących do jej plemienia. Jednak ten akt rozpoznania odbywał się u niej jakimś niezwykłym dla niej sposobem. Ona wiedziała, że ci ludzie, jak i ona, należą do plemienia Zulusów i że są jej znani, ale ich twarze były tam zmienione, tak iż nie mogła określić, kto to jest. Wszystko to trudno jest wyjaśnić słowami, lecz wszystko, co przeżyła Lidia, wyraźnie pokazuje, że prócz znanej nam ziemskiej formy życia istnieje jeszcze i inna, zupełnie nowa i nieosiągalna dla ludzkiego umysłu forma bytowania oraz wzajemnej społeczności.

W miarę zbliżania się do Niebiańskiego Miasta, jedna za drugą objawiały się Lidii kolejne bezcenne prawdy, które dla nas wszystkich mogą być dobrą lekcją. Tak, na przykład, powiedziano jej:

— Teraz wejdziesz do miasta, gdzie nie może wejść żaden człowiek z nieodpuszczonymi grzechami.

— W tym mieście wszyscy żyją w doskonałej harmonii, wywyższając i chwaląc Jezusa.

— Tam mogą żyć tylko ci, którzy byli wierni Jezusowi, nigdy i w niczym nie zapierając się Go.

— Nie może tu zostać wpuszczony ten, kto żyjąc na ziemi, mówił o grzechach innego, osądzając go, i nie upamiętał się w tym.

— Kto chce wejść do Niebiańskiego Miasta, ten w swoim życiu ziemskim musi zgodzić się z Boskim przeznaczeniem.

— Kto chce przestąpić próg raju, ten musi na ziemi uznać nad sobą wolę Bożą. Jeśli Pan z jakiejś przyczyny uchyla jego pragnienie, to on też z gotowością musi odrzucić je; i jeśli Pan coś błogosławi, to i on musi błogosławić.

— Żaden obłudnik i żaden myślący z wyższością o sobie nie może wejść do Niebiańskiego Miasta Króla i Boga.

Chociaż prócz tego Lidia słyszała jeszcze wiele, nie mogła wszystkiego sobie przypomnieć; jednak i to, co opowiedziała, już wystarczy, aby mimo woli zająć się pytaniem, postawionym nam w Objawieniu, 6:17: „Kto się ostanie, gdy przyjdzie wielki dzień gniewu Pana?”

W międzyczasie Lidia zbliżyła się do celu. Anioł w błyszczącej szacie stał u wejścia do raju i wyciągał ku niej ręce na przywitanie. W tym momencie przyjaciele, zebrani przy łóżku umierającej, usłyszeli jej okrzyk:

— Tam stoi anioł! Zaprasza mnie, abym weszła! Nie widzicie go? Lecz on tam stoi. — Były to jej ostatnie słowa. Po tym zamknęła oczy i umilkła. Ustało oddychanie. Nie wyczuwało się pulsu. Wargi i koniuszki palców zaczęły sinieć. Lidia była martwa. Jej śmierć nastąpiła 8 kwietnia 1973 roku o godzinie 3:00 po południu. Przyjaciele, klęknąwszy na kolana przy jej łóżku, płakali i modlili się. Rozumie się, oni nie prosili o jej wskrzeszenie. O tym wtedy nawet nie myśleli. Modląc się, mówili tylko: „O, Panie! Była ona dla nas wielką pomocą. Kto wypełni teraz ten wyłom…?”

Kuzynka Lidii przyniosła ubranie pogrzebowe. Ciało zostało umyte i przygotowane do pogrzebu. Pogrzeb miał się odbyć następnego ranka. Wieczorem wszyscy się rozeszli, jednak w pomieszczeniu, gdzie leżała Lidia, paliło się światło, gdyż jedna czarna kobieta z naszych współpracowników chciała zostać do rana przy ciele zmarłej. Była głęboka noc, gdy wydarzył się ten cud. Lidia nagle poruszyła się w łóżku, potem się uniosła i usiadła.

— Jak tu ciemno! — powiedziała i nic nie rozumiejąc rozglądała się wokół. — Jak wszystko jest nieczyste i mroczne! Jakże brudne ściany! — (Jak później wyjaśniła nam, po powrocie na ziemię wszystko wydawało się jej ciemne i brudne w porównaniu z tym, co widziała w raju). Obróciwszy się do współpracownicy, Lidia poprosiła o picie i jedzenie. (I było to po tym, gdy ona w ciągu ostatnich 10–15 dni choroby niczego już nie mogła wziąć do ust). Zjadłszy podany jej pokarm i wypiwszy filiżankę herbaty, wstała z łóżka i przeszła po pokoju. O, jakże było to dla niej radosne uczucie, gdy po długim przebywaniu w łóżku znowu mogła chodzić! Szybko wróciły jej siły. Już nie dręczyły jej cielesne cierpienia. Czuła się zupełnie zdrowa.

A teraz chcę cofnąć się trochę wstecz i słowami Lidii przekazać wam to, co ona nam później opowiedziała. W tym momencie, gdy anioł, wyciągający na powitanie ręce, przyjął ją, ona poczuła w swoim ciele jakieś szarpnięcie. To dusza opuściła ziemskie ciało. W raju jako pierwszego ujrzała samego Jezusa, który ją przywitał. Lidia widziała mnóstwo ludzi w świetlistych, błyszczących szatach. Taką samą szatę otrzymała też ona. Niebiańskie Miasto było wypełnione cudownym i nieopisanym światłem, chociaż ani słońca, ani jakiegoś innego jego źródła nie było. Jezus sam był światłem, które przenikało wszystko i ujawniało to, co dla zwykłego oka ludzkiego było zakryte. Światło, pochodzące od Jezusa, było nieprzemijające, dlatego tam nie było nocy. Nie było też gorąca ani zimna. Ludzie otaczający Lidię byli zebrani ze wszystkich stron ziemi i posługiwali się najróżniejszymi językami, zaś teraz doskonale rozumieli się wzajemnie, rozmawiając jednym, pięknie brzmiącym narzeczem, które rozumiał każdy, kto wszedł do tego miasta. Nie istniały tu rasy ani kolory skóry, nie było różnych poglądów ani rozumień. Wszyscy byli jednością. Wokół królowała nieopisana harmonia. Niebiański pokój jednoczył wszystkich w jedną całość. Wśród niebiańskich mieszkańców nie było już podziału na mężczyzn i kobiety. Wszyscy byli jednej płci. Była to nowa, zupełnie nieznana forma życia, której Lidia nie mogła opisać słowami i o której Pan, będąc na ziemi, powiedział tak: „Albowiem przy zmartwychwstaniu ani się żenić nie będą, ani za mąż wychodzić, lecz będą jak aniołowie w niebie” (Mt 22:30). Mieszkańcy Niebiańskiego Miasta mieszkali w pięknych, nie dających się opisać domach i mieszkaniach, co mimo woli przypomina nam słowa Jezusa: „W domu Ojca mego wiele jest mieszkań…” (J 14:2). W centrum miasta była ogromna sala z przepięknym tronem. Na nim, w całej wspaniałości Swojej chwały i potęgi, zasiadał Baranek Boży Jezus Chrystus.

— Twarz Jezusa lśni tak oślepiająco, — opowiadała nam Lidia, — że na Niego nie można wprost patrzeć. My wszyscy, opuściwszy oczy, nisko pokłoniliśmy się przed Nim, wykrzykując: „Święty, święty, święty jest Pan Zastępów! Pełna jest wszystka ziemia chwały jego!” (Iz 6:3). Wszystko napełniło się cudownym śpiewem chóru mieszkańców nieba. Na ziemi nie ma takich słów, którymi można byłoby opisać to, co niebiańskie”.

Po śpiewie Jezus zaczął wzywać do Siebie każdego mieszkańca nieba, dając mu trzy owoce, z wyglądu przypominające jagody winne. Takie same owoce otrzymała Lidia. Gdy je zjadła, poczuła w sobie niebywały przypływ sił.

Wśród mieszkańców Niebiańskiego Miasta królowała doskonała miłość. Każdy odnosił się do drugiego z wielkim szacunkiem. Do dzieci był taki sam stosunek, jak i do dorosłych. Ludzie nie rozmawiali jednocześnie. Nie było hałasu ani krzątaniny. Wszędzie królował pokój Boży. Myśli i dążenia wszystkich skierowane były na tron. Każdy starał się zwracać uwagę na to, co mówił Jezus. Nikt już nie szedł swoją własną drogą. Oczy wszystkich mieszkańców były zwrócone na siedzącego na tronie. Jego chwała była tak wielka, że wszystko, co kiedyś przeszli na ziemi, zostało zapomniane. Dla łez, bólu, smutku, cierpienia i prześladowań nie było już miejsca.

Nagle Pan wezwał do Siebie Lidię i powiedział:

— Twoi przyjaciele na ziemi płaczą po tobie. Chcę im zwrócić ciebie. — W odpowiedzi na to Lidia nie okazała żadnego sprzeciwu woli Bożej, chociaż na pewno było jej bardzo dobrze w raju. Będąc gotowa wypełnić wszystko, czego żąda Jezus, prosiła tylko o jedno:

— Panie! Jeśli muszę znów być na ziemi, to błagam Cię, nie dopuść, aby między Tobą i mną powstało coś dzielącego. I jeśli nawet najmniejszy grzech wejdzie do mojego serca i mojego życia, wtedy według łaski Swojej od razu ukarz mnie, abym mogła szybko doprowadzić to do porządku. Daj, abym i na ziemi była tak samo związana z Tobą, jak i teraz tutaj w niebie!

Zanim Lidia opuściła Niebiańskie Miasto, Pan pokazał jej dużą kulę i powiedział:

— Ludzie, żyjący na ziemi, myślą, że mogą przede Mną coś zataić lub ukryć. Spójrz w środek tej kuli! — Gdy Lidia uczyniła to, zobaczyła przed sobą całą ziemię. Mnóstwo ludzi, podobnych do mrówek, biegało to tu, to tam. Kąsali jeden drugiego, bluźnili, kłócili się i wszczynali bójki. Zazdrościli, nienawidzili, szkalowali i okłamywali jeden drugiego. O, jak starali się oni tam na ziemi ukryć to i schować! Jednak nic nie mogło ukryć się przed oczami niebiańskiego Obserwatora, co potwierdzało tym samym słowa Pisma Świętego: „Jest jednak Bóg na niebie, który objawia tajemnice… On odsłania to, co głębokie i ukryte; wie, co jest w ciemnościach, u niego mieszka światłość” (Dn 2:28,22); a także: „…albowiem nie ma nic ukrytego, co by nie miało być ujawnione, ani nic tajnego, o czym by się dowiedzieć nie miano” (Mt 10:26).

Kiedy pierwszy raz słuchałem tego opowiadania Lidii, to mimo woli zapytałem ją:

— Powiedz, czy nie byłaś rozczarowana i zasmucona, gdy usłyszałaś, że Pan chce odesłać cię z powrotem na ziemię?

— Rozczarowana? — ze zdziwieniem przerwała. — Zasmucona? Jak coś takiego jest możliwe? Poznać wolę Bożą i wypełnić ją to przecież jest samo niebo! Jest to największy przywilej i największa radość! —

Drodzy przyjaciele! Pan Jezus mówi do nas wszystkich i te słowa są dla nas Jego nakazem: „Wchodźcie przez ciasną bramę! Idźcie wąską drogą!” Zbawić nas i darować nam życie wieczne — taka jest dla nas wola Boża i jeśli nie wypełnimy jej, to skazujemy sami siebie na wieczną śmierć i wieczną mękę. Tak więc, raz i na zawsze wybierzmy dla siebie wąską drogę! Tylko nie zapominajmy, że ta droga jest drogą oczyszczenia! Jest to droga walki i zwycięstwa nad grzechem. Idąc nią nie można mieszać chrześcijaństwa z uczynkami świata, bo inaczej z nami może się zdarzyć to samo, co przydarzyło się człowiekowi, który został pokazany Lidii i który też szedł wąską drogą. Zmieszał on razem mąkę z cukrem, lecz gdy Pan nakazał mu oddzielić jedno od drugiego — nie mógł tego uczynić. My, ludzie, skłonni jesteśmy mieszać chrześcijaństwo z wieloma rzeczami, które nam się podobają, lecz Bóg tego nie toleruje. Droga za Panem jest wąską drogą i zanim stanie się na niej, należy przejść przez ciasną bramę, pozostawiwszy za nią wszystko, co może łączyć nas ze światem.

Słowo Boże nie na próżno mówi nam, że „ciasna jest brama i wąska droga, która prowadzi do żywota; i niewielu jest tych, którzy ją znajdują” (Mt 7:14). Tak, naprawdę niewielu ją znajduje. Rozdwojone dusze i połowiczne serca nie mogą jej znaleźć. Lekkomyślni i powierzchowni w swoim chrześcijaństwie też nie są zdolni jej znaleźć. Tylko ci, którzy całym sercem, nie licząc się z niczym, szukają tej drogi prawdy, znajdują ją. Ach, jak łatwo mówimy: „My jesteśmy dziećmi Bożymi! My wszyscy kiedyś spotkamy się u nóg Chrystusa”. Tak myślimy, będąc zupełnie przekonani o prawdziwości tych słów. Ale zobaczmy, co mówi na to Pan. W 24 Psalmie, w 3 wersecie, zadaje On nam wszystkim i każdemu z osobna dziwnie brzmiące dla ludzkiego rozumienia pytanie: „Kto może wstąpić na górę Pana? I kto stanie na jego świętym miejscu?” To krótkie słowo „kto”, przytoczone w liczbie pojedynczej, daje nam możliwość zrozumienia, że będzie takich niewielu. O, dałby Pan, abyśmy w naszym życiu chrześcijańskim mogli znaleźć tę ciasną bramę i wąską drogę, prowadzącą do życia wiecznego, i znalazłszy, pozostać na niej do końca! „Zwycięzca zostanie przyobleczony w szaty białe, i… zwycięzcy pozwolę zasiąść ze mną na moim tronie”, — mówi Pan w Objawieniu, 3:5,21.

Drodzy przyjaciele! Mówiąc o tym mam świadomość, że z każdego słowa, powiedzianego do was, przyjdzie mi kiedyś zdać sprawę. Jeśli weźmiecie to pod uwagę, to na pewno będziecie mogli teraz zrozumieć, dlaczego mówię tak, jak mówię. Muszę powiedzieć wam prawdę, niezależnie jak byłaby ciężka i gorzka. Muszę to robić, nawet choćbyście odwrócili się do mnie plecami, mówiąc: „Nie chcemy tego więcej słuchać! Do tego nie jesteśmy przyzwyczajeni. Podobne kazania są dla nas nie do przyjęcia”. Cóż, macie swobodę decyzji, ja zaś muszę być wierny temu, do czego powołał mnie Pan. Wiem, że przyjdzie dzień, kiedy będę musiał stanąć przed Sędzią wszystkich sędziów, który powie mi:

— Erlo, czy byłeś wierny? Czy mówiłeś ludziom to, czego Ja oczekiwałem od ciebie, czy, pragnąc mieć od nich pochwałę, głosiłeś to, co było według ich serca? — Czy myślicie, że dogadzając ludziom, mogę pozyskać łaskę w oczach Bożych? Za nic! Dlatego nie mogę inaczej. A wy, przyjaciele? Czy nie chcecie być razem z tymi, którzy spoglądają w wieczności na Jezusa? Czyż ze względu na to, aby pozyskać Chrystusa, nie możecie wyrzec się wszystkiego, co jest wam w tym życiu cenne i drogie? Apostoł Paweł pisał kiedyś: „Ale wszystko to, co mi było zyskiem, uznałem ze względu na Chrystusa za szkodę… i wszystko uznaję za śmiecie, żeby zyskać Chrystusa… Żeby poznać go i doznać mocy zmartwychwstania jego, i uczestniczyć w cierpieniach jego, stając się podobnym do niego w jego śmierci, ABY tym sposobem DOSTĄPIĆ ZMARTWYCHWSTANIA. Nie jakobym już to osiągnął albo już był doskonały, ale dążę do tego, aby pochwycić, ponieważ zostałem pochwycony przez Chrystusa Jezusa. Bracia, ja o sobie samym nie myślę, że pochwyciłem, ale jedno czynię: zapominając o tym, co za mną, i zdążając do tego, co przede mną, zmierzam do celu, do nagrody w górze, do której zostałem powołany przez Boga w Chrystusie Jezusie” (Flp 3:7–14).

Na zakończenie chcę dodać, że to, co przeżyła Lidia przed swoją śmiercią i później, jest dla wielu drogocenną perłą prawdy, zaś dla niektórych jest to kamieniem zgorszenia i przedmiotem licznych sporów łącznie z próbami przekonania innych, że to wszystko jest nieprawdą, owocem zmyśleń i ludzkiej fantazji. Ja doskonale rozumiem, dlaczego diabłu to nie podoba się. Przecież w tym, co jej zostało pokazane, dany jest wyraźny obraz prawdziwego pójścia za Panem i wspólnego z Nim chodzenia. Tylko w ten sposób można zbliżyć się do przebudzenia duchowego, będącego naturalnym skutkiem prawdziwego życia w Chrystusie.

Lidia Dube do obecnego czasu mieszka w Kwasizabantu i będąc jedną z wiodących pracownic misji, często towarzyszy Erlo Stegenowi w jego podróżach misyjnych. Jest ona córką tej samej czarnej kobiety — Zuluski, której historia opisana jest w 12 rozdziale książki „Przebudzenie rozpoczyna się ode mnie”.