BRAT SYNA OJCA

Mirka Wójcik

Kocham przypowieści Jezusa z Nazaretu. Za to, że umiał mówić prosto o nieprostych rzeczach, że Jego słowa miały moc, że Jego „mowa była twarda” i trudno było jej słuchać, że po wysłuchaniu Go ludzie odchodzili zasmuceni, że na wypowiedziane przez Niego słowo oczekiwali cudu. Miał odwagę sięgać sedna człowieczeństwa zebranych wokół siebie. Miał odwagę zadawać trudne pytania, które obnażały serce i myśli. Zadziwiał swoją mądrością, a nie uczonością. Przemawiał tak, że stopień zrozumienia nie zależał od stopnia wykształcenia. Nie czynił różnicy między starymi i młodymi, niewykształconymi i uczonymi. Potrafił dotrzeć do tego, co fundamentalne i istotne w człowieku — jego podobieństwa do Stwórcy. A jako Ten, który dnia szóstego „ukształtował […] człowieka z prochu ziemi i tchnął w nozdrza jego dech życia” (1Mo 2:7) wiedział, jak przywrócić swemu upadłemu stworzeniu ten obraz. A przynajmniej pomóc ocenić swój stan. Ten, który był zapowiedzianym przed wiekami „Cudownym Doradcą, Bogiem Mocnym, Ojcem Odwiecznym, Księciem Pokoju” stanął pośród ludzi odartych z chwały Bożego podobieństwa, zdeprawowanych, poranionych, zagubionych pośród życiowych wyborów, błądzących w możliwościach tego świata, aby wskazać drogę do Domu.

Przejmują mnie słowa Jezusa, gdyż wskazują na jeszcze jedno: że choć łatwo je zrozumieć, to trudno przyjąć. Że często budzą wewnętrzny opór. Konfrontują bowiem z najbardziej skrywanymi motywami, myślami i pragnieniami. Ale tym uważniej wczytuję się w wypowiedzi Jezusa dzisiaj, kiedy coraz trudniej o proste słowa pełne mocy. Kiedy rzadkością są pytania, które konfrontują z „ego”. Kiedy nieliczni decydują się na twardą mowę.

Wiedząc jednak, że potrzeba mi, jak zeschłej ziemi deszczu, takich właśnie słów, sięgam do Ewangelii po przypowieści Jezusa. I choć znam ich fabułę, ich prawdy częstokroć brak w mym życiu. A kiedy zdaje mi się, że ją osiągnęłam, odkrywam „drugie dno”. Nowa nauka na kolejne dni i lata. Tak właśnie było z przypowieścią o synu marnotrawnym. Od kiedy zaczęłam czytać Biblię, była jedną z moich ulubionych. Płakałam, kiedy ją czytałam i kiedy po latach o niej pisałam. Ale od roku trafia do mnie inaczej. Niepokojąc tak samo, poruszając jak przed laty, jest dla mnie dzisiaj jak „twarda mowa”, której słuchać przychodzi mi trudno.

Najważniejszym bohaterem nie jest teraz młodszy syn, który porzucił dom ojca. Przez lata rozumiałam tę przypowieść jako historię nawrócenia. Kiedy czytałam o młodszym synu ojca, widziałam w nim siebie. Ja także dochodziłam długo do poznania w Bogu kochającego Ojca. A droga, którą szłam do Niego, była długa, okrężna, wyboista, wiodła przez cienistą dolinę, szeroką i przestronną drogę, a dopiero na końcu przez wąską bramę i ciasną drogę. Musiałam najpierw doświadczyć wielu zranień, bólu odrzucenia, otrzeć się o granicę człowieczeństwa, stanąć nad przepaścią samounicestwienia, aby w końcu wyruszyć w drogę powrotną do Domu. Upłynęło wiele lat, zanim znalazłam przebaczenie i uleczenie ramionach Ojca, który — jak ten z przypowieści — wybiegł naprzeciw mnie na pierwszy mój krok skierowany w Jego stronę. A potem dotarła do mnie w formie cichego pytania wola Boga, który odtąd stał się moim Ojcem i Panem: Czy teraz „będziesz tedy miłował Pana, Boga swego, z całego serca swego i z całej duszy swojej, i z całej myśli swojej, i z całej siły swojej. […] Będziesz miłował bliźniego swego jak siebie samego” (Mk 12:30–31). A ja z głębi duszy zapewniałam: Tak.

Ale to było dawno. Wiem dobrze, ile razy zawiodłam, ile upadłam. Wiem, jak stygłam w swej miłości, jak niewiele mej woli, myśli i sił skierowanych było ku Bogu. I jak trudno było mi nie tylko kochać, ale choćby akceptować ludzi wokół mnie. Jak… Po latach, jakie minęły od powrotu do Domu, mam głęboką świadomość, że tak jak niegdyś byłam, tak i dzisiaj jestem powodem wielkiego smutku i łez mojego ukochanego Ojca.

Dzisiaj jednak rozumiem tę przypowieść nieco inaczej — jako opis Kościoła, z którego niektórzy odchodzą, aby poszukiwać szczęścia i spełnienia na zewnątrz. Zniechęceni życiem domu, zgorszeni życiem braci, zatrzymawszy się na etapie rozwoju, który nie daje satysfakcji — odchodzą. Sięgają dna, a potem — poznawszy prawdę o samych sobie, jak też o Ojcu — wracają do Domu. Nadal niedoskonali, ale teraz prawdziwie wdzięczni i gorąco kochający. Jest to jednocześnie opowieść o drugim synu ojca. Tym, który nigdzie nie odszedł, niczego nie żądał, niczego się nie wyrzekł, ale… nie było w nim miłości, wdzięczności, radości, bliskości. Który wolałby, aby najważniejsze przykazanie brzmiało: Będziesz wykonywał nakazy Boga z całego serca, duszy, siły i myśli, a bliźniemu swemu wymierzysz sprawiedliwość.

W tej najtragiczniejszej postaci tego mikrodramatu dostrzegam siebie. Bardziej skłonną do dumy z siebie niż Ojca. Tak pewną swej prawości, że wołającą o sprawiedliwy sąd w miejsce łaski. Dlatego z niepokojem zadaję sobie pytanie: Ile jest we mnie ze starszego brata? Kogo nie chcę uznać za syna Ojca? Czyjego powrotu nie chcę oglądać? Czyjego zawrócenia nie wyczekuję? Kogo się już nie spodziewam? Kogo nie wpuściłabym za próg domu? Czego nigdy bym nie przebaczyła, oczekując, że i Ojciec nie przebaczy? Czy byłabym gotowa zrezygnować z bliskości Ojca, aby tylko nie spotkać swego brata?

Do wszystkich starszych braci skierował Jezus słowa ostrzeżenia. Także mnie chciał przestrzec, mówiąc: „Znam uczynki twoje i trud, i wytrwałość twoją, i wiem, że nie możesz ścierpieć złych, i że doświadczyłeś tych, którzy podali się za apostołów, a nimi nie są, i stwierdziłeś, że są kłamcami. Masz też wytrwałość i cierpiałeś dla imienia mego, a nie ustałeś. Lecz mam ci za złe, że porzuciłeś pierwszą twoją miłość. Wspomnij więc, z jakiej wyżyny spadłeś i upamiętaj się i spełniaj uczynki takiej, jak pierwej” (Obj 2:2–5).

Jakże tragiczny jest dzień, w którym jako dziecko Boże zaczynam myśleć o sobie jako grzeszniku jedynie w czasie przeszłym. Gdy wyrzekam się Bożej łaski, a domagam się Bożej sprawiedliwości. Gdy poznawszy łaskę krzyża zwracam się ku tablicom Prawa. Gdy wyżej niż przebite ręce Zbawcy cenię palec Prawodawcy, który wypisał Słowa. Jakże szybko zapomniałam, że Prawo miało być jedynie przewodnikiem do Chrystusa. Że miało mi jedynie dowieść, iż nawet tyle nie jestem w stanie wypełnić. Że bez mocy Bożej i miłosierdzia nie ma dla mnie ratunku. Że nie wytrwam bez łaski posyłanej codziennie, do ostatniego z mych dni.

Kiedy dostrzegam w sobie starszego brata, zadaję sobie pytanie, jak przyjęłabym:

— Abrahama, który będąc powołany w niezwykły sposób, otrzymawszy osobiście od Boga obietnicę potomka, szukał własnych rozwiązań i został ojcem dziecka niewolnicy swej żony?

— Dawida, „męża według serca Bożego”, który dopuścił się gwałtu i morderstwa, a swoje dzieci wychował bez bojaźni Bożej?

— Piotra, który wysłuchawszy wszystkich słów swego Pana i będąc świadkiem cudów, jakich Ten dokonał, zaparł się Go trzy razy?

— Tomasza, który był gotów włożyć palec w rany Zbawiciela, aby w końcu uwierzyć?

— Pawła, który z gorliwości dla Boga prześladował i zabijał naśladowców Chrystusa?

Jednak to oni byli tymi, którzy szczerze i gorliwie szukali Boga. A ten, kto Go tak szuka, potyka się wiele razy, upada wielokrotnie, przechodzi chwile zwątpienia i rozpaczy. Do poznania wielkości Boga dochodzi się bowiem przez doświadczenie swojej znikomości. Do poznania Bożej sprawiedliwości wiedzie świadomość własnej nieprawości. Do poznania Bożej wierności prowadzi ból własnej niewiary. Do Bożej mocy — moja słabość. Do Bożego miłosierdzia — moja zatwardziałość. Do Bożych odpowiedzi — pytania stawiane w rozpaczy.

Jakże jednak trudno przychodzi mi nadal utożsamiać się z celnikiem, który „stanął z daleka i nie śmiał nawet oczu podnieść ku niebu, lecz bił się w pierś swoją, mówiąc: Boże, bądź miłościw mnie grzesznemu”. Bezwiednie staję u boku faryzeusza, który patrząc na ludzi, mówi z głębi serca: „Boże, dziękuję ci, że nie jestem jak inni ludzie, rabusie, oszuści, cudzołożnicy albo jak ten oto celnik. Poszczę dwa razy w tygodniu, daję dziesięcinę z całego mojego mienia” (Łk 18:11–13).

Kiedy dostrzegam w sobie serce i myśli starszego brata, domagające się tylko sprawiedliwej odpłaty, zrzekające się łaski i miłosierdzia, to jak kamień potknięcia brzmią w moich uszach słowa: „Wszedłem do twojego domu, a nie dałeś mi wody do nóg moich; ona zaś łzami skropiła nogi moje i włosami swoimi wytarła. Nie pocałowałeś mnie; a ona odkąd wszedłem, nie przestała całować nóg moich. Głowy mojej oliwą nie namaściłeś; ona zaś olejkiem namaściła nogi moje. Dlatego powiadam ci: Odpuszczono jej liczne grzechy, bo bardzo miłowała. Komu zaś mało się odpuszcza, mało miłuje” (Łk 7:44–47).

Czytając to, pytam siebie i Boga z niepokojem: Panie, ile jest we mnie ze starszego brata? Czy wypatruję synów mego Ojca, którzy pobłądzili w swym życiu? Czy może jestem gotowa zrezygnować z miłości Ojca, aby tylko nie okazać jej bratu? Czy nadal wybieram łaskę? Czy stoję u stóp krzyża, czy wczytuję się w tablice Prawa? Czy swoją sprawiedliwością chcę zastąpić Twoje usprawiedliwienie? Czy pamiętam dni, kiedy byłam martwa, ale dzięki Twojej łasce ożyłam? Czy wspominam czas, kiedy zaginęłam, ale dzięki Twojej, Boże, miłości odnalazłam się? I czy wołam jako brat syna Ojca o tę miłość i łaskę dla tych, którzy podążają wyboistą i niebezpieczną drogą do Domu?

Mirka Wójcik
„Słowo i Życie”, Lato 2001