O Lemie, głupkach, piekiełku i wybawieniu


Mamy za sobą okres świąteczny. Przebrzmiały kolędy i sentymentalne refleksje na temat żłobka i stajenki. Zamknęliśmy także rok wyborów parlamentarnych i prezydenckich i wkroczyliśmy w rok 2006. Wszyscy zadajemy sobie pytanie, jaki on będzie. Wszyscy pragniemy, by był jak najlepszy. Wszyscy mamy pewne oczekiwania i pewne nadzieje, a być może także pewne recepty na to, by był szczęśliwy i zakończył się sukcesem. Osobistym, grupowym i społecznym.

Na tematy z tym związane toczą się liczne dyskusje i wypowiadane są najróżniejsze opinie. Czuję potrzebę dodania do tych wielu głosów także swoich pięciu groszy. Pobudziła mnie do tego treść wywiadu ze Stanisławem Lemem, dostępnego w serwisie www.Onet.pl , na który zwróciło moją uwagę kilka osób, pytając o moje zdanie. Nie mam wcale zamiaru polemizować z tezami tego wywiadu, lecz tylko wykorzystać go jako dobry punkt wyjścia do refleksji, którą chcę się podzielić.

Perspektywa, jaką wymalował pan Lem dla świata i dla Polski, jest bardzo pesymistyczna. Aby choć trochę przybliżyć jego opinie tym, którzy tego nie czytali, przytaczam kilka zwięzłych urywków: „Światem rządzą idioci albo wariaci… Zmierzamy nieuchronnie w stronę konfliktu nuklearnego… Prezydent Bush ma tę właściwość, że jest głupi… Mamy dziwną namiętność, by szkodzić samym sobie… Te hordy moherowych beretów nic nam nie pomogą… Typowe polskie piekiełko… Polska mentalność pozostaje niewzruszona. My nie chcemy bić się z myślami, nie interesuje nas rozum… Liczących się dziś w Polsce inteligentów zmieściłby pan w tym pokoju…”

Chcę stwierdzić, że ze znaczną większością wypowiedzianych w tym wywiadzie myśli i opinii zgadzam się. Niektóre wnioski są niewątpliwie rezultatem wnikliwych obserwacji i dogłębnej syntezy. Pewien czytelnik w serwisie Onet-u zamieścił swój komentarz: „Dawno już nikt tak trafnie nie napisał o Polakach”. W pewnym sensie i z pewnymi zastrzeżeniami mógłbym się z tym zgodzić. Ale te zastrzeżenia są bardzo istotne. Mam dwa zasadnicze „ale”. Po pierwsze, Lem bardzo trafnie opisuje objawy choroby, ale moim zdaniem myli się, kiedy diagnozuje ich przyczynę. I po drugie, wcale nie podaje żadnego pomysłu na sposób leczenia — nie proponuje żadnej terapii.

Jeśli chodzi o pierwszy z tych punktów, to według Lema przyczyna tych społecznych schorzeń tkwi w głupocie, idiotyzmie, wariactwie, braku inteligencji. Myślę, że całkiem spora część społeczeństwa zgodziłaby się z tym przekonaniem Lema. Z tym jednak, że gdyby ci wszyscy zgodni z tą diagnozą zaczęli następnie sporządzać swoją własną listę owych głupków czy idiotów, oraz zapełniać swój własny pokój „liczącymi się dziś w Polsce inteligentami”, to po raz kolejny stanęłoby przed nami… „polskie piekiełko”, dokładnie to samo, które znamy z naszej wspólnej codzienności i o którym mówi Lem.

— To może nie sporządzajmy swoich własnych list dzielących ludzi na głupich i inteligentnych, lecz pozwólmy zrobić to jakiemuś wspólnemu wszystkim autorytetowi, który powołamy i który obdarzymy zaufaniem i kompetencjami. — Ależ właśnie dopiero co robiliśmy to, wybierając naszych przedstawicieli do władz ustawodawczych i tworząc władze wykonawcze. Dla zwolenników ugrupowania A posłowie ugrupowania A to ludzie inteligentni, zaś posłowie ugrupowań B, C, D itd. to głupki. Dla zwolenników partii B posłowie partii B to ludzie inteligentni, zaś posłowie partii A, C, D itd. to głupki itd. itd.

Inaczej mówiąc, nie jesteśmy w stanie zgodzić się co do tego, kto jest mądry i zasługuje na ogólne zaufanie, a kto nie zasługuje. Każdy ma na ten temat swoją własną opinię i zderzanie się tych naszych opinii tworzy owo piekiełko. Diagnoza Lema jest więc nietrafna. — Ale jaka jest wobec tego prawdziwa diagnoza? — Przyczyna zamieszania jest łatwa do wykrycia. Bierze się ono stąd, że każdy z nas jest przekonany o swojej własnej inteligencji i zdolności trafnej oceny wszystkiego i wszystkich. Oceniamy więc samych siebie bardzo wysoko, a innych uważamy za głupków. I to właśnie stwarza znane nam piekiełko. Co gorsza, z tymi, którzy naszym zdaniem są głupi lub są naszymi wrogami, gdyż sądzimy, że mają złe zamiary, jesteśmy gotowi rozprawić się w radykalny sposób.

Przejawia się to na wiele różnych sposobów. Przykładowo, wielu sądzi, że korupcja i nielegalne interesy to specjalność złej lewicy. Trzeba więc odsunąć ich od wszelkich wpływów, surowo rozliczyć, skonfiskować majątki, a potem dopilnować, by już nigdy nie byli w stanie sięgnąć po władzę. Inni uważają, że „moherowe berety” sieją zamęt, więc trzeba rozprawić się z ich podłożem ideologicznym i zdelegalizować je. Jeszcze inni widzą w homoseksualistach przerażające zagrożenie moralne, w związku z czym lansują hasło wysłania ich „do gazu”. Różnych takich antagonizmów można by przytaczać całe setki. Nie mówiąc już wcale o islamskich fundamentalistach, którzy dla całej naszej zachodniej cywilizacji mają jedno tylko rozwiązanie: śmierć.

A zatem diagnoza jest taka: Piekiełko znajduje się nie na zewnątrz, nie w innych ludziach, lecz w każdym z nas. A nie rzadko jest to całkiem pokaźne piekło, w którym siedzi nie jakiś maleńki diabełek, lecz bardzo groźny tyran. Wszak Jezus powiedział: „Wy macie diabła za ojca i chcecie spełniać pożądania waszego ojca. Od początku był on zabójcą i w prawdzie nie wytrwał, bo prawdy w nim nie ma” (J 8,44). To jego kłamstwem jest przekonanie, że źródłem problemów są wszyscy inni, tylko nie ja.

— Czy z tej sytuacji może być jakieś wyjście? Jaka mogłaby być tego terapia? Przecież to jest dramat całej ludzkości od tysiącleci. I nic nie wskazuje na to, by to schorzenie można było uleczyć. — Tak, toteż nie należy się specjalnie dziwić, że także Stanisław Lem nie widzi tu rozwiązania. W odróżnieniu od większości z nas sprawia on wrażenie człowieka niewierzącego, można by powiedzieć głęboko niewierzącego. I to powoduje, że czuję się jego postawą bardzo oskarżony i zawstydzony. Bo jakże wygląda w praktyce moje i nasze chrześcijaństwo, jeśli ludzie wokół nas nie zauważają nawet i nie wiedzą o tym, że dla ludzkości istnieje droga wyjścia z tej matni, że istnieje wybawienie?

Tak się złożyło, że niedawno uczestniczyłem w innej jeszcze dyskusji, której podsumowanie było całkiem podobne: bezsilność, beznadziejność i czarna rozpacz. Mogłem się z tym zgodzić, jednak tylko z pewnym „ale”. Jesteśmy w takiej sytuacji jak mucha, kiedy wpadnie do miodu. Jakiekolwiek jej szamotanie się nic nie daje, lecz pogrąża ją coraz bardziej. Wydostanie się o własnych siłach jest fizycznie niemożliwe. Najpierw trzepocze jeszcze skrzydełkami, dopóki i one nie oblepią się miodem. Potem nie może już się nawet poruszyć i czeka na śmierć. Tym naszym „miodem” jest grzech czyli najróżniejsze zło, tkwiące w naszej ludzkiej naturze. Nawiasem mówiąc, wabi nas on tym samym, co miód muchę: swoją słodyczą, lecz końcem takiej przygody jest śmierć.

Jest jednak owo znamienne „ale”. Mucha może zostać uratowana, ale jedynie poprzez ingerencję kogoś z zewnątrz. Ktoś musi sięgnąć do tego naczynia, wydostać muchę wraz z oblepiającym ją miodem, poddać ją gruntownej kąpieli, a potem osuszyć i wypuścić. I tego właśnie dokonał Bóg. Kiedy pozostawała nam już tylko czarna rozpacz, sięgnął i wydobył nas. To jest sedno przesłania Ewangelii. Właśnie to zwiastowali prorocy już setki lat wcześniej. Właśnie to obwieszczały pasterzom zastępy aniołów na polach betlejemskich. Właśnie o tym mówił anioł we śnie do św. Józefa i na jawie do dziewicy Maryi. Właśnie o tym śpiewamy co roku w kolędach i słuchamy w orędziu bożonarodzeniowym.

— Ależ to jest historia stara już dwa tysiące lat, a wybawienia jak nie było, tak nie ma. Jeśli Bóg zgotował w Chrystusie wybawienie od grzechu, to dlaczegóż grzech gnębi nas dalej? — Dobre pytanie. Odpowiedź jest oczywista. Bóg nie jest tym chłopcem, któremu tylko trzeba dać pałę, a on wszystkich poustawia. Bóg nie potrzebuje i nie chce niewolników. Zależy Mu na partnerstwie z człowiekiem. Jego zbawienie jest ofertą dla każdego człowieka. W odróżnieniu do naszych ludzkich metod On nikogo nie będzie uszczęśliwiał swoim zbawieniem siłą, przymusem, przemocą ani szantażem. Jezus zapraszał: „Przyjdźcie do Mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście, a Ja was pokrzepię” (Mt 11,28). Niezliczeni ludzie przyszli do Niego, znaleźli i otrzymali ukojenie i wyzwolenie. Czy ty przyszedłeś?

Słyszałem ostatnio piękny przykład, ilustrujący tę prawdę. U fryzjera wywiązała się pogawędka, podczas której fryzjer stwierdził, że Boga nie ma, bo gdyby był, nie byłoby na świecie tyle zła. Akurat za oknem pętał się brudny facet z długimi, zatłuszczonymi włosami i zarośniętą twarzą. — Wie pan co? Fryzjerów nie ma, bo gdyby byli, nie byłoby na świecie takich facetów — zauważył strzyżony klient. — Ależ są! A tak to wygląda, kiedy ludzie do nich nie przychodzą! — odparł fryzjer. — Otóż to! — zgodził się klient. — Bóg także jest, ale jeśli ludzie do Niego nie przychodzą, On nie jest w stanie im pomóc.

Św. Jan w swoim prologu mówi o Słowie czyli o Chrystusie: „Wszystkim tym jednak, którzy Je przyjęli, dało moc, aby się stali dziećmi Bożymi, tym, którzy wierzą w imię Jego” (J 1,12). Niezliczeni ludzie Je przyjęli i stali się dziećmi Bożymi. Przeżyli osobiście to niesamowite, nadnaturalne misterium — narodzili się powtórnie z wody i z Ducha (J 3,3–7). To, co dawne, minęło, a oto stało się nowe (1 Kor 5,17). Czy ty Je przyjąłeś? Nie samą tylko religię, doktrynę, ceremonie, jakieś zwyczaje, lecz także i przede wszystkim żywe Słowo — Chrystusa, który jest dla człowieka drogą i prawdą, i życiem (J 14,6)?

— Znowu to twoje marzycielstwo i ta utopijność. Wszystkim wiadomo, że religia to sfera bardzo wzniosłych przeżyć, doznań i uczuć, ale nie można przecież żyć w obłokach! Życie codzienne niesie z sobą niezliczone wyzwania i twarde realia, wymagające konkretnych decyzji i działań. Cóż nam przy tym pomogą religijne frazesy? Nie można wszystkiego wrzucać do jednego worka. Religia to jedna rzecz, a życie toczy się swoją drogą. — Czyżby?. A zatem cała ta nasza świąteczna gadanina i śpiewanina to tylko bezużyteczne frazesy, nie mające żadnego odniesienia do naszych konkretnych potrzeb i problemów?

A jednak to Ewangelia zmieniła świat i zmienia go powoli w dalszym ciągu, i to na jej podłożu wyrosła nasza zachodnia cywilizacja. To chrześcijanie są mimo wszystko światłością świata i solą ziemi. Ale tylko ci, dla których Ewangelia jest żywym Słowem Bożym — mocą Bożą dla ratunku każdego człowieka. Nie rozwiąże ona problemów człowieka, dla którego jest tylko zbiorem pustych, nieżyciowych frazesów. Pomoże tym, którzy znajdą w niej bardzo konkretne lekarstwo na swoje schorzenia.

— Jeśli Ewangelia jest konkretnym lekarstwem, to co konkretnie może ona zmienić w naszych wzajemnych relacjach? — Człowiek z natury ma w sobie nieodpartą skłonność do złego. Broniąc swojego własnego interesu walczy z innymi ludźmi, żywiąc do nich niechęć, wrogość, nienawiść. Widzi w nich sprawców zła, których trzeba tępić i niszczyć, toteż walczy przeciwko nim i dąży do ich pognębienia. Przy każdej sposobności obmyśla, jak mógłby im dołożyć, jak ich ośmieszyć, znieważyć, opluć, zmieszać z błotem, zgnoić. Im bardziej siarczysta obelga, tym lepsza. Postępując tak człowiek taki czuje satysfakcję i zadowolenie.

Natomiast człowiek zrodzony z Ducha to taki, który doznał wyzwolenia z tego piekiełka i w którego serce Duch Święty wlał miłość Bożą (Rz 5,5). Żaden, absolutnie żaden człowiek nie jest jego wrogiem. Ludzie opanowani przez zło są dla niego ofiarami zła, niewolnikami grzechu, potrzebującymi wyzwolenia, toteż stara się im pomóc poprzez okazanie im Bożej miłości. Darzy ich szacunkiem i życzliwością. Przy każdej sposobności obmyśla, jak mógłby im okazać miłość i jak mógłby wyświadczyć im jakieś dobro, jak podzielić się z nimi czymś cennym, co sam otrzymał od Boga, jak wzbogacić ich życie poprzez udzielenie im jakiegoś błogosławieństwa, które stało się jego udziałem. To jest istota metody zwalczania zła dobrem.

Zadaniem nadrzędnym jest oczywiście przekazanie im Ewangelii, czyli doprowadzenie ich do żywej, osobistej relacji z Chrystusem. Postępuje tak nie tylko z ludźmi sobie przychylnymi, lecz także z tymi, którzy go krzywdzą, znieważają, nienawidzą, a nawet torturują czy zabijają. To nie żadna teoria bez pokrycia. To dzieje się na świecie na bieżąco w niezliczonych przypadkach. Wzorem Chrystusa i św. Szczepana nawet w stosunku do swoich oprawców i zabójców chrześcijanie tacy mają tylko bezwarunkowe przebaczenie i błogosławieństwo, co sprawia, że Ewangelia podbija coraz to nowe serca i kroczy od zwycięstwa do zwycięstwa. Dzięki takim konsekwentnym chrześcijanom żadna dyktatura, żadna tyrania, żaden totalitaryzm nie ma szans ostania się i każdy ostatecznie zawsze upadł, musi upaść i upadnie.

Każdy człowiek w głębi duszy jest spragniony miłości i dobra. Nawet pod najgrubszą warstwą deprawacji i zła można znaleźć takie pragnienie i poprzez akt Bożej miłości wzbudzić w człowieku rezonans. Nie próbuj tego jednak robić poprzez własne wysiłki starego człowieka, gdyż byłaby to tylko parodia. Dlatego nic nie wskóramy w społeczeństwie, jeśli najpierw sami nie pozwolimy Chrystusowi rozprawić się z naszym starym „ego”, z jego mentalnością i z jego uczynkami. Dopiero po tej nadnaturalnej duchowej przemianie możliwe jest przynoszenie trwałego owocu dobra oraz demonstrowanie życia i charakteru Chrystusa.

Po tych ogólnych uwagach wróćmy jeszcze na chwilę do naszej powyborczej sytuacji. Moim faworytem jest PO, ale w trakcie negocjacji koalicyjnych doznałem pewnego rozczarowania. Bo postawa Jana Rokity, którego bardzo cenię, przypominała mi chwilami raczej policjanta niż koalicyjnego partnera. „Podpiszcie listę kilkudziesięciu reguł, a my będziemy pilnować ich przestrzegania.” A gdzie zaufanie? Nie dziwię się, że zawarcie umowy na takich warunkach nie doszło do skutku. „I absolutnie żadnych związków z LPR lub Samoobroną”. Czyżby rząd zgody narodowej był czymś złym? Czyż nie należy darzyć wszystkich maksymalnym kredytem zaufania tak długo, jak to tylko możliwe?

Nie sądzę, by którakolwiek partia miała złą wolę. Dlaczego więc nie może być zgodnego współdziałania wszystkich? Po prostu dlatego, że tkwi w nas to piekiełko wzajemnych uprzedzeń, niechęci i wrogości. Najwięcej mojej sympatii wzbudził w pewnym momencie Andrzej Lepper. Od pewnego czasu trudno było poznać w nim tego dawnego radykała. Zapewne po prostu dlatego, że zaczęto z nim rozmawiać życzliwie i z szacunkiem. Jest to dla mnie wyraźnym dowodem, jak wielki potencjał kryje się w postawie łagodności i pokory. Nic natomiast nie wyjdzie z inicjatyw, zmierzających do poprawy etyki parlamentarnej, jeśli posłowie mają zamiar uczyć etyki innych, zamiast stawiać za przykład samych siebie.

Czyż nie jest rzeczą oczywistą, że ludzie o skłonnościach homoseksualnych, często bardzo psychicznie poranieni i skaleczeni, potrzebują szczególnej wrażliwości i wyjątkowej porcji Bożej miłości i akceptacji, jeśli mają zostać moralnie odbudowani? Czyż kierowanie pod ich adresem zniewag i obelg nie pogorszy jeszcze ich sytuacji? Czyż ludzie sfrustrowani i cierpiący na ksenofobię, żyjący w atmosferze licznych obaw i w poczuciu wielu zagrożeń, nie powinni spotykać się z naszą nieprzeciętną życzliwością i wyrozumiałością? Czyż mogą im pomóc nasze kierowane pod ich adresem oskarżenia, docinki i epitety? Jak chcemy pozyskać dla Boga ludzi, którzy deklarują się jako niewierzący, jeśli nasze słowa i czyny w stosunku do nich wyrażają naszą arogancję, niechęć i wrogość?

Skuteczną terapią na problemy społeczne, o których mówił w swoim wywiadzie Stanisław Lem, jest więc po prostu osobiste wejście każdego z nas na drogę przemiany w uczniów Chrystusa. Dopóki nasze chrześcijaństwo idzie swoją drogą, a życie swoją, propozycje takie będą dla nas tylko nic nie mówiącymi frazesami, a nasze polskie piekiełko będzie się miało bardzo dobrze. Jeśli jednak każdy z nas zacznie od siebie i poddamy się tej nadnaturalnej terapii Ducha Świętego, atmosfera społeczna może radykalnie się zmienić, i to nawet w bardzo krótkim czasie. A wtedy przełom i ogromne zmiany, jakie to przyniesie, będą rzeczywiście zasługiwały na to, aby Rzeczpospolitą za wspólną zgodą opatrzyć numerem 4, jak proponowano w kampanii wyborczej.

Pozostanie wtedy jeszcze niewesoła sytuacja świata, terroryzm, katastrofy żywiołowe, klęski ekologiczne i wiele innych problemów na skalę międzynarodową. Będziemy jeszcze niewątpliwie świadkami wielu kataklizmów i niezmiernie groźnych wydarzeń. Ale ludzkość z całą pewnością nie ulegnie zagładzie. — Skąd możemy być tego pewni? — A no, stąd, że zapewnia nas o tym Bóg w swoim Słowie — Piśmie Świętym. Znajduje się tam całkiem sporo informacji na temat przyszłości naszego globu. Nie trzeba nam więc czekać na zjawienie się Matki Boskiej ani na kolejną wizytę papieża. Nie trzeba też wypatrywać „maleńkiego, wręcz mikroskopijnego przebłysku”, ponieważ z Bożej inicjatywy świeci nad nami „światło z nieba, jaśniejsze od słońca” (Dz 26,13; Ap 1,16). Ten, który narodził się w Betlejem, wróci ponownie, położy kres wszelkim pozostałościom zła i obejmie w końcu rządy nad całą ziemią jako Król królów i Pan panów.

W tych czasach brzemiennych w dramatyczne wydarzenia zwiastowanie Ewangelii stawać się będzie w pewnym sensie i w pewnym stopniu sprawą polityczną, podobnie jak było na początku Kościoła. Apostołowie spotykali się często ze sprzeciwem i prześladowaniem z powodu zwiastowania Królestwa Bożego. To samo czeka i nas ze strony władz, które będą zdecydowanie zwalczać wpływ ludzi wierzących na ustrój i stosunki społeczne. Na razie wydaje się, że nam to nie grozi, ale w niektórych krajach problem ten już się pojawia. Tym bardziej więc musimy upewnić się, że działamy w myśl poleceń naszego Pana i reprezentujemy przed zbuntowanym światem Jego wspaniałe życie, Jego charakter miłości i Jego ostateczne, globalne cele.

J. K.