CHRONICZNY STAN NIEMOWLĘCY


Juan Carlos Ortiz

Spotykamy się dzisiaj w Kościele z pewnym zjawiskiem, które nazywam chronicznym stanem niemowlęcym człowieka wierzącego.

Mamy w naszych zborach członków, którzy przez długie lata słuchają kazań i poselstw, a jednak pozostają nieprzemienieni. Ciągle potrzebują kogoś, kto się o nich troszczy i zmienia pieluszki, zasypuje pudrem i pilnuje, aby ich mleko nie było zbyt gorące. Zbór jest bardziej podobny do szpitala niż do jednostki bojowej.

Czasem przeoczamy to i dajemy się zmylić, ponieważ wzrastamy liczebnie. Uważamy, że to jest wzrost. Jednak przybywania członków nie można stawiać na równi ze wzrostem duchowym. Cmentarze też wzrastają liczebnie. Jeśli mamy stu ludzi bez miłości, a potem nastąpi przyrost do dwustu bez miłości, to rozmnożyliśmy się jedynie. Często nawet rozpoznajemy ten stan, ale nie wiemy, jak moglibyśmy temu zaradzić.

Mówimy naszym ludziom:

— Powinniście przynosić więcej owocu dla Jezusa. W waszym życiu muszą przejawiać się cnoty Boże. Musicie mieć więcej miłości, więcej pokory. — Ale nie możemy oczekiwać tego rodzaju cech od dzieci. Znaleźć je można tylko u duchowo dorosłych.

Ten zarzut postawił już Paweł, kiedy stwierdził w zborze korynckim brak wzrostu duchowego:

— Jesteście jeszcze niemowlętami — pisał do nich. Galacjanom napisał, że z powodu nich przechodzić musi jeszcze raz bóle porodowe. A kiedy adresatom Listu do Hebrajczyków mówi się, że potrzebują nauczycieli, którzy jeszcze raz uczyliby ich podstawowych zasad, jest tak dlatego, że ciągle jeszcze potrzebują oni mleka, nie mogąc znieść twardego pokarmu.

Mam małą córeczkę. Na imię jej Georgina. Gdybym do niej powiedział: — Georgino, daruj mi wnuki! — nie byłaby ona w stanie tego zrobić, nawet gdybym modlił się o nią, pościł o nią czy nawet zrobił jej lanie. Nie dlatego, że jest niegrzeczna, albo nawet przekorna, lecz po prostu, ponieważ jest jeszcze dzieckiem.

Naturalnie, kiedy ona dorośnie, będzie mogła darować mi wnuki nawet bez modlitwy i postu, jako naturalny rezultat wzrostu.

Kiedy miałem osiem albo dziewięć lat, gościł w naszym zborze kaznodzieja, który miał piękną brodę. Brody nie były wtedy tak rozpowszechnione, jak dzisiaj. Noszenie brody było czymś bardzo niezwykłym. Zakochałem się w tej brodzie. Ten człowiek wydawał mi się książęciem!

Dlatego począłem prosić Boga o brodę. Pamiętam, że jednego dnia nie tylko modliłem się, lecz nawet pościłem. Moja matka pytała:

— Janku, czemu dzisiaj nie chcesz jeść?

— Mamo, ja poszczę — odpowiedziałem.

— Ale dlaczego pościsz?

— Moja prośba jest tajemnicą — wyjaśniłem.

Broda nie pojawiła się, chociaż modliłem się i pościłem. Kiedy jednak skończyłem szesnaście lat, wąsy zaczęły wyrastać bez modlitwy i postu jako wynik naturalnego wzrostu i naturalnego rozwoju.

W Kościele jest dokładnie tak samo. Wzrost jest rezultatem życia. Jeśli żyjemy duchowo, to wzrastamy w miłości, radości, pokoju, cierpliwości, łagodności i we wszystkich cnotach Chrystusa. Są one naturalnym owocem życia duchowego i żadne, obojętne jak wielkie wysiłki z naszej strony nie są w stanie go wyprodukować.

Jednym z głównych powodów braku wzrostu Kościoła jest to, że koncentrujemy się na pojęciach, zamiast koncentrować się na życiu. Jesteśmy sobie bardzo mocno świadomi naszych przekonań doktrynalnych, naszych kierunków teologicznych i zasad.

Co mam na myśli, gdy twierdzę, że jesteśmy skoncentrowani wokół pojęć?

Przypuśćmy, że poprosicie mnie o wykład biblijny na temat radości. Naturalnie chętnie się na to zgodzę.

Wchodzę do mojego pokoju, biorę konkordancję i znajduję hasło „radość”. Wynotowuję sobie wszystkie wersety o radości. O, jakże wiele ich jest! Potem wybieram te, które są odpowiednie dla mojego zamiaru przedstawienia tematu, a resztę opuszczam.

Następnie zaglądam do leksykonu języka greckiego. Co znaczy „radość” w języku greckim? Ależ wspaniale! Teraz w hebrajskim. O, to jest jeszcze lepsze! Potem czytam jeszcze, co powiedział na temat radości wielki angielski kaznodzieja baptystyczny Spurgeon, żyjący około roku 1800. Świetnie! Potem czytam jeszcze trochę u Whitefielda i Shakespeare'a.

W ten sposób zestawiam moje opracowanie. Potem przychodzę na zgromadzenie i mówię:

— Bracia i siostry, będziemy dziś mówić o radości. Radość w języku greckim ma inne znaczenie niż w naszym języku, ponieważ język grecki jest bogatszy. Ale hebrajskie pojęcie radości ma jeszcze większą głębię niż greckie.

Abraham powiedział o radości… Jezus powiedział o radości… — Potem ludzie mówią:

— Ależ, jakie to było kazanie o radości! Serdeczne dzięki, pastorze! — Ktoś podchodzi jeszcze i mówi:

— To było takie potężne poselstwo o radości, bracie Ortiz! Czy mógłbyś udostępnić nam swoje notatki? Najlepiej będzie, jeśli zrobimy z nich odbitki i rozdamy. —

Potem ludzie złożą starannie te notatki, założą do swoich biblii i zapomną o nich.

Ale nikt nie ma radości! Wszyscy mają pojęcie radości, lecz nie mają życia, tętniącego radością.

Co posiadamy? Czy samo pojęcie, czy też to, co jest życiem?

Denominacja, do której należę, zdecydowała się na wspólną drogę z inną denominacją. Wszystko szło dobrze, dopóki nie wzrośliśmy liczebnie i nie zaczęli pisać naszych statutów. Spotkaliśmy się w pewnym komitecie. Kiedy kolejnym punktem porządku obrad było „uświęcenie”, powiedzieliśmy, że wierzymy w uświęcenie. Druga denominacja powiedziała jednak:

— Nie, życzymy sobie, aby zostało przyjęte, że wierzymy w natychmiastowe uświęcenie.

— Co to znaczy? — pytaliśmy,

— To znaczy, że zostajemy uświęceni natychmiast, w mgnieniu oka.

— O nie, drodzy! — odpowiedzieliśmy. — My wierzymy w stopniowe, wzrastające uświęcenie. —

Nie rozumiałem sposobu wyrażania się moich przyjaciół, ponieważ nigdy przedtem nie zajmowałem się tym. Dlatego powiedziałem:

— Dlaczego nie włączyć w przepis statutu obu tych pojęć: „Wierzymy w natychmiastowe i stopniowe uświęcenie”?

— O, nie! Nie! — było odpowiedzią.

Tak doszło do poróżnienia. Postępowanie obu grup wykazało, że żadna z nich nie była święta tak, jak wyznawała. Mieliśmy tylko przekonanie doktrynalne odnośnie do pewnego pojęcia, ale brakowało nam życia w zakresie, objętym przez to pojęcie.

Wygląda na to, że niektórzy ludzie wyobrażają sobie, iż gdy przyjdziemy do bramy nieba, święty Piotr wręczy nam arkusz papieru i długopis oraz zada nam dziesięć pytań kontrolnych.

— Jeśli będziesz mieć siedem lub więcej poprawnych odpowiedzi, pójdziesz prosto do nieba. Mając mniej niż siedem, ale co najmniej cztery, pójdziesz do czyśćca. Z mniej niż czterema poprawnymi odpowiedziami pójdziesz prosto do piekła.

Pytanie numer jeden: „W jaki chrzest wierzysz? Przez zanurzenie, pokropienie czy obmycie? W imiona Trójcy czy tylko w imię Jezusa? W jednokrotny czy trzykrotny kontakt z wodą? Proszę zakreślić właściwy chrzest.” —

Co za problem! A przy tym nie da się od nikogo odpisywać, bo twój prawy sąsiad to członek Armii Zbawienia, a po drugiej stronie anglikanin, ty sam zaś jesteś baptystą. Tak więc każdy odpowie zupełnie inaczej. Z takich różnic robimy wielkie problemy, co prowadzi do rozłamów w ciele Chrystusowym. A tymczasem chodzi nie tyle o właściwą praktykę chrztu, ile o Jezusa w twoim sercu.

W Królestwie Niebios nie będzie żadnych testów z zagadnień doktrynalnych. Piotr nie będzie nas też witał z papierem ani długopisem. On raczej ma stetoskop dla nasłuchu duchowego bicia naszego serca.

Być może przychodzisz tam z całą swoją wiedzą odnośnie zagadnień doktrynalnych i pytasz:

— Piotrze, gdzie jest stolik, przy którym będę pisał mój test? —

Ale Piotr bierze tylko swój stetoskop i słucha: „Tyk, tyk, tyk.”

— Proszę wejść do środka.

— Ale co jest z moim testem?

— Nie trzeba nam żadnego testu. W tobie tętni życie Jezusa Chrystusa i dlatego należysz tutaj.

Zbawienie jest przejściem ze śmierci do życia. „Wiemy, że przeszliśmy ze śmierci do życia, kiedy mamy miłość do siebie wzajemnie.” Miłość jest wyrażeniem Bożego życia. Zazwyczaj jest jednak z nami tak, że jak tylko ktoś wierzy inaczej, niż my sami, w miejsce miłości pojawia się nienawiść.

Nie jestem przeciwko teologii. Chcę jednak podkreślić ten fakt, że możesz mieć najlepszą teologię, lecz jeśli nie masz życia, jesteś zgubiony.

Doktryny mogą mieć swoje miejsce. ale nie pierwsze miejsce. Pierwsze miejsce należy do Jezusa. „Kto ma Syna, ma życie.” Nie napisamo: „Kto ma właściwą doktrynę, ma życie”. Życie ma ten, kto ma tę jedyną Osobę, będącą życiem.

Jeśli mamy Go w swoim sercu i jeśli kroczymy naszą drogą, będąc tego świadomi, to zaczynamy wzrastać duchowo. Stajemy się coraz bardziej podobni do Niego. Jego życie w nas coraz bardziej ujawnia się w sposobie naszego postępowania. Paweł mówi, że przez Ducha Pańskiego zostajemy przemienieni w Jego obraz z chwały w chwałę.

Jeśli pod naporem problemów znika twoja radość, znaczy to, że musi ona jeszcze wzrastać tak długo, aż będzie opływająca i wytrzymująca wszelkie napory. Musisz wzrastać duchowo w miłości, radości, pokoju, cierpliwości. Jeśli dziś potrafisz bardziej kochać, niż wczoraj, znaczy to, że wyrosłeś. Nie znaczy to, że wykazujesz dzisiaj głębszą znajomość prawidłowej doktryny niż wczoraj. To sprawiłoby tylko napęcznienie twojego intelektu.

Przed laty zachowywałem się jeszcze tak: Kiedy ktoś mówił o mnie źle, zaczynałem i ja mówić o nim źle.

Później nastąpiło stadium, kiedy trzymałem już zamknięte swoje usta, a tylko zgrzytałem zębami. To było już nieco lepiej.

A potem przyszedł dzień, w którym, gdy ktoś mówił o mnie źle, mogłem zacząć chwalić Pana. To był wzrost.

Nie, nie potrzebujemy modlić się, pościć i wysilać, aby stać się podobnymi do Jezusa. Wzrost jest procesem organicznym, występującym wtedy, gdy mamy Jezusa jako punkt centralny swojego życia i wiemy, że żyje On w nas. To Jego życie wydaje owoc w nas.

Lud izraelski był inny niż pozostałe narody, ponieważ był to lud Boży. Był on królestwem kapłańskim, którym Bóg kierował w Duchu przez proroków. Lud ten życzył sobie jednak być jak inne ludy — mieć królów, którzy odprawialiby jego wojny.

Jest to smutne, ale także i Kościół uległ pokusie bycia takim, jak każda inna religia.

Co to jest religia?

Religia ma swojego założyciela, jak np. Mahomet, Budda, Konfucjusz, Zoroastra. Ten założyciel wygłaszał mowy, które zostały spisane w księdze. Założyciel, umierając, pozostawił tę księgę, a jego naśladowcy biorą ją i starają się czynić to, co ona nakazuje.

Mahometanie mają Koran. Swoje nauki biorą z tej księgi. Są oni „ubodzy” w porównaniu z nami. Mają zaledwie cztery prądy, cztery kierunki swojej wykładni.

W naszej religii chrześcijańskiej mamy także założyciela, który umarł bardzo dawno temu. To, czego uczył, zapisane jest w Biblii. I teraz wszystkie nasze przekonania doktrynalne czerpiemy z Biblii, jak gdyby był On umarły dokładnie tak samo, jak Mahomet.

Dlatego mamy kalwinistów i luteran. Mamy chrzest dzieci, chrzest dorosłych i chrzest wiary. Jest tak wiele różnych kierunków w jednej i tej samej religii. I my walczymy przeciwko sobie i obrzucamy się wersetami biblijnymi. Zachowujemy się tak, jak gdyby nasz założyciel był również martwy, tak samo jak założyciele innych religii. W ten sposób ściągamy Chrystusa na ten sam niski poziom. Bardzo jesteśmy niezadowoleni z tego, że mahometanie stawiają Jezusa na równi z Mahometem, ale dokładnie to samo robimy i my sami, jeśli Chrystus jest dla nas tylko tym, czym dla nich Mahomet.

Postępujemy tak, jak gdyby Jezus nie miał nic do powiedzenia o naszej dzisiejszej rzeczywistości. Wygląda na to, że On dzisiaj nie może już nic zdziałać. Jego nie ma już pomiędzy żywymi. Mamy tylko Jego księgę i to wszystko. Ale chwała Bogu za tę księgę! Ta księga bowiem — Biblia — mówi nam, że On żyje!

Ogromną różnicą pomiędzy nami, a innymi religiami jest to, że nasz założyciel żyje i jest Głową Kościoła. Złe jest tylko to, że nie pozwalamy Mu robić zbyt wiele, mimo że wszyscy zgadzamy się z tym, że jest On Głową Kościoła. W rzeczywistości nie może On rządzić, ponieważ wszystko ustalają nasze komitety i prezydia.

Kiedy Duch pragnie coś wprawić w ruch, Kościół nie wie, jak się zachować.

— Co to jest? — mówimy. — Trzeba być ostrożnym. —

Powstaje panika. Wyłaniają się problemy. Dochodzi do rozłamów. Dlaczego? Ponieważ bardzo często nasze struktury kościelne nie są dopasowane do żyjącego Chrystusa. Nadają się one raczej jako dom żałobny po zmarłym założycielu religii. Na nabożeństwach słuchamy kazań o Samarytance przy studni Jakubowej, o Zacheuszu, o dziesięciu trędowatych, o zgromieniu nieurodzajnego drzewa figowego, o uciszeniu burzy na jeziorze Genezaret, o ślepym Bartymeuszu, o cudzie rozmnożenia chleba. Potem zaś ponownie o Samarytance, o Zacheuszu, o dziesięciu trędowatych, o drzewie figowym itd., tak jakby Jezus od dnia swojej śmierci nie uczynił już nic więcej.

Nasze kazania muszą naszego Pana okropnie nudzić. Słucha się ich często jak kazań żałobnych, gdy na pogrzebie człowieka mówimy o tym, co on robił, kiedy jeszcze żył.

Pewien student uniwersytetu, który uwierzył w naszym zborze, powiedział mi kiedyś:

— Bracie Ortiz, w pierwszych sześciu miesiącach po nawróceniu uczyłem się w zborze ciągle czegoś nowego. Po sześciu miesiącach jednak stwierdziłem, że wiem już wszystko, co wiedzą pozostali. Zostałem zaznajomiony z nauką o przyjściu Pańskim, o wielkim ucisku, o nowym narodzeniu i o Trójcy. Odtąd było już wszystko tylko powtarzaniem i odświeżaniem. —

Wielu ludzi nie chodzi do kościoła, ponieważ się tam nudzą. Nie dlatego, że nabożeństwa są złe, lecz dlatego, że przebiegają one ciągle tak samo. Te same pieśni, te same poselstwa, te same obrzędy.

Trzeba rzeczywiście wiele cierpliwości, aby chodzić ciągle na te same imprezy. Nawet Bóg musi mieć wiele cierpliwości!

Wiele ludzi obraca się tylko wokół działań Kościoła, a nie wokół Jezusa Chrystusa. Idziemy na nabożeństwo, stąd na wykład biblijny, a stąd znowu na zgromadzenie modlitewne. Bez przerwy jesteśmy na jakichś spotkaniach. Mierzymy nawet naszą pobożność udziałem w takich spotkaniach. Ktoś, kto uczestniczy we wszystkich, uchodzi za bardzo duchowego.

— O, on jest dobrym chrześcijaninem! On bierze udział we wszystkich urządzanych zgromadzeniach. —

Kto zaś nie zawsze bywa obecny, o tym mówi się:

— On stał się letni.

Nie jestem przeciwko urządzaniu zgromadzeń, zadaję sobie jednak pytanie, co stałoby się z nami, gdyby dziś zamknięto wszystkie kościoły? Co stałoby się z naszą religią? Nie nasze zgromadzenia, lecz Chrystus musi stanowić centrum naszego chrześcijańskiego życia.

Czy możemy się w ogóle dziwić, że nie widać wśród ludu Bożego wzrostu, jeśli obracamy się wokół różnych działań, zamiast wokół żywego Chrystusa?

Ale dzięki Bogu, są dzisiaj na całym świecie ludzie, którzy nie są zadowoleni z siebie i ze swojego stanu. Przykro im próbować ciągle żyć jak Jezus i bez przerwy doznawać zawodu. Rozpoznają oni swój brak miłości, brak radości i tęsknią do osobistego spotkania z Nim, aby móc się stać żywymi listami, jakimi być powinni.

Potrzeba nam nowej generacji chrześcijan, która wie, że Kościół ukierunkowany jest na Osobę, która żyje w nim. Jezus przy swoim wniebowstąpieniu nie przedstawił nam ksiągi i nie powiedział:

— Przekazuję wam tę księgę. Usiłujcie dowiedzieć się o Mnie wszystkiego, opracowując konkordancje i komentarze. Kropka. —

Nie, On tego nie powiedział. On zamiast tego przyrzekł:

— Oto jestem z wami po wszystkie dni. — Oraz: — Gdzie dwóch lub trzech zgromadzonych jest w imieniu Moim, tam jestem pośród nich. — Nie pozostawił nas sierotami. On przebywa w nas. — Nie pozostawię was bez pociechy. Będę z wami. Nie pozostawię was z samą tylko księgą. Jestem obecny w waszych sercach. —

Paweł modlił się, aby ludzie Boży byli w pełni świadomi tego, że Chrystus żyje przez wiarę w ich sercach, aby doznali utwierdzenia przez Ducha Świętego w swoim wewnętrznym człowieku.

Musimy dzisiaj wiedzieć, że Chrystus żyje w nas. Musimy wiedzieć, że nie jesteśmy już dłużej nastawieni na siebie, lecz że Chrystus jest dzisiaj naszym życiem. Musimy mieć pełną świadomość tego, że teraz żyje On w nas, ponieważ w Nim zostało ukrzyżowane nasze stare „ja”.

Ponieważ jest On naszym życiem, mamy też w sobie Jego charakter. Nie potrzebujemy przez własne wysiłki kopiować tego, co Biblia mówi o sposobie, w jaki żył Jezus. Nie potrzebujemy pościć i modlić się, aby dał On nam więcej miłości, więcej radości i więcej pokoju. Musimy tylko wiedzieć, że Pana tej księgi mamy wewnątrz siebie i że On jednoczy w sobie wszystkie te rzeczy.

Kiedy o tym wiemy, nasz wzrost pojawi się w sposób całkiem naturalny. Przemiana przychodzi do naszego życia w miarę, jak coraz więcej z Chrystusa uwidocznia się w nas. Tylko to objawianie się Chrystusa w nas może spowodować wzrost owoców duchowych.

„Zwróć swój wzrok na Jezusa” — śpiewamy. W niniejszej książce chcemy zwracać swój wzrok na Jezusa, jako naszego Wybawcę i nasze życie. Zarówno jako jednostek, jak też Jego Kościoła.

On musi być punktem centralnym Kościoła. On sam, to tętniące życie!

Panie Jezu, kierujemy nasze oczy na Ciebie, aby upewnić się, że mamy w sobie Twoje życie, i aby potem żyć we wierze tym życiem.

Z książki „Living With Jesus Today”
tłumaczył Józef Kajfosz